-

OjciecDyrektor : Kiedy bogowie zorientowali się, że nie zdołają ukryć wszystkich swoich szwindli, stworzyli ekonomistów.

Ukraina na lekko 2022 cz. 5/6 - Rachów

Środa, 27 lipca. Jadę do Rachowa. O 6 miałem busa - czyli mikrobusa (rocznik ok. 1990). Trochę mnie wytelepało na drodze z Ust Czornej do Tiaczowa, ale dojechalem w 1h 45min, koszt 120hr. Do tego kierowca wysadził mnie obok katolickiego kościola skąd miałem przesiadkę do Rachowa. Czekałem na kolejny bus zaledwie 10min. Jadę wzdłuż granicy z Rumunią. Za Tereswą przeżyłem szok. Jechałem przez wieś o nazwie na H., ale nie potrafię teraz powtórzyć jej (pytałem się o nazwę jednej pasażerki). Ale na pewno brzmiało to inaczej niż to, co google earth pokazuje jako Hruszewo. Otóż w tej wsi są same pałace. Nie żartuję. Domy ogromne, styl - połączenie najróżniejszych od antyku po rokoko. Jednym zdaniem styl a''la Gargamel Pallace. Wiele tych pałaców jest w trakcie budowy. Skąd ci ludzie mają na to pieniądze? Przemyt z Rumunii i na Rumunię? Nie wiem. Później doczytałem w przewodniku G. Rąkowskiego - "Zakarpacie", że ta miejscowość to Apsza Niżna, a ludzie tam mieszkający, pracujący za granicą, mają po prostu takie "hobby". Jeden z pasażerów busa o wyglądzie drobnego pijaczka pyta się mnie z ciekawosci kto ja? Odpowiadam - turysta z Polski. To daj 10 euro. Popatrzylem na niego jak na chorego. Zreflektował się, że przesadził i powiedział 5 euro. Nic nie dostał.  W Sołotwinie była przerwa mała. Kierowca zbiera kasę. Do Rachowa - mówię. 120hr - odpowiada. Daję 200. Pyta się, czy nie mam 20. Nie mam, mam tylko 10. To daj. Wydaje 100. Jak widać można taniej jeździc byleby nie mieć drobnych. Jedziemy dalej. Zaczyna się najpiękniejszy odcinek trasy. Droga wbija się w górski wąwóz/kanion rzeki Cisa. Za nią jest już Rumunia. W jednym miejscu są roboty drogowe i jedziemy tuż obok wysokiej skarpy bez barierek- 50m wysokości. Dreszcz mnie przeszedł, gdy patrzyłem w dół na rzekę. W końcu zbliżamy się do wsi Diłowa. Tu placówka straży granicznej. Dolina Cisy staje się chyba jeszcze piękniejsza. Dziesiątki zakrętów. Zza każdego rzeka wygląda inaczej. Jest piękna. Mogę tak jechać i jechać. Ale zbliżamy się do Rachowa. Na dworcu autobusowym jest hostel. Koszt 160hr/doba. Pokój to szafa duża, stolik i dwa łóżka sprężynowe (jedno z pościelą). Toaleta i prysznic oddzielnie, ale stan rewelacyjny jak na Ukrainę. Biorę z miejsca. Nic tańszego i tak szybko nie znajdę. Do tego mam pod nosem sklepy i dwa dworce (autobusowy i kolejowy). Pokój ma też jedno okno, ale widoku z niego nie ma żadnego, bo jakiś dach czy duża decha je całkowicie zakrywa. To jest minus, ale jakoś to przeżyje. Grunt, że dobrą lampę mają i dzięki temu jest widno. Później odkryję, że przy głównej ulicy, po prawej stronie, idąc w kierunku Diłowej czyli południowym, pod koniec zwartego centrum (a w zasadzie już na tzw. przedmieściu) znajduje się tablica z ogłoszeniem o wynajmie pokojów - nie wiem, ale być może są tam pokoje o lepszym standardzie niż w przydworcowym hostelu. Jeśli nie, to amatorzy wygód mają do dyspozycji już tylko hotele.  Idę zaraz na miasto. Miasto, jak do tej pory najładniejsze ze wszystkich napotkanych. Śmiało można powiedzieć, że wygląda nie jak ukraińskie, a węgierskie. Zaniedbane trochę, ale naprawdę wygląda nieźle jak na Ukrainę. Wygląda nawet  jak takie polskie, malutkie miasto powiatowe. W centrum są dwie równoległe do siebie jednokierunkowe ulice. W Rachowie jest najlepszy kurs wymiany złotego. W lombardzie "Perwszyj" płacili mi aż 8hr za złotego. We Lwowie dawali mi 7.75. Zaopatrzenie w sklepach dobre, żeby nie powiedzieć znakomite (zwłaszcza duży wybór wędlin - ceny...wiadomo jakie - wyższe niż w Polsce). Ale z pomidorami tu też mają problemy. Na szczęście znalazłem jeden market przy głównej ulicy (coś jak nasze nowe "Społem") i tam dostałem piękne, czerwone i twarde pomidory. Jeszcze nie wiem czy smaczne. Są jeszcze liczni uliczni sprzedawcy przy moście na Cisie - jagody, mleko od krowy i takie tam rzeczy. Kolej w Rachowie zdycha. Kursy w stronę "kontynentu" tylko po południu i tylko dwa. No ale są busy i te często kursują - średnio ponoć co godzinę. O 6 jest najwcześniejszy do Jasini (i dalej do Iwano-Frankiwska). W drugę stronę - do Kostyliwki i dalej - o 8 jest najwcześniejszy. 

Czwartek, 28 lipca. Mam zamiar pójść z Kostyliwki na Berlebaszkę 1734m i Pietros 1781m. Wiem, że pierwszy bus startuje z Rachowa o 8, ale wychodzę przed 6, bo liczę na to, że złapię stopa. Idę na "zupynkę"czyli przystanek i macham jak pingwin z Antarktydy. Po 20min. udaje się. Zatrzymuje się stary dostawczak (w zasadzie na Ukrainie stopem można jechac tylko dostawczakiem, starą ładą,  a innym samochodem pod warunkiem, że ma on min. 20 lat - inne się nie zatrzymują). Miło mi się gada z kierowcą i z tego zagadania boję się, że minę cel. Pytam się kierowcy, czy to tu ta Kostyliwka? Tak. To wysiadam. Okazuje się, że 2km za wcześnie. Trudno. Idę i nie żałuję, bo o tej porze Cisa jest przepiękna. Pusto na drodze, szum rzeki, strome zbocza gór i chmurki małe nisko w dolinie. Po 2km skręcam w lewo, bo widzę most kolejowy (a na mapie było zaznaczone, że tu zaczyna się droga, którą dalej miałem iść). Przekraczam tory i widzę, że linia jest gruntownie remontowana - nowe podkłady. Od kilkunastu lat żaden pociąg tędy nie jechał, bo kilkanaście kilometrów dalej przekraczają granicę i przez następne chyba 20 km (aż do Sygietu Marmaroskiego) toczą się po Rumunii. Widocznie ta wojna zmusiła Ukrainę do gwałtownego szukania zastępczych dróg do przewozu towarów za granicę. Musieli już dogadać się w tej sprawie z Rumunią, bo inaczej wydawanie kasy na ten remont byłby bezcelowy. Z tego zapatrzenia się na most i tory nie zauważam, że zaraz 10m dalej przy jakimś domie zrobione jest coś w rodzaju budki strażniczej (wszystkie mosty kolejowe i tunele są pilnowane przez wojsko). Na szczęście strażnik gadał przez mikrofalówkę i nie zhaltował mnie. A obawiałem się, że jak spyta, gdzie idę, to mnie nie puści (a nie chciałem kłamać). Berlebaszka bowiem jest tylko ok. 4km od granicy (później okazało się, że moje obawy były niepotrzebne). Na mapie jest zaznaczony żółty szlak prowadzący na Berlebaszkę z Kostyliwki. Muszę tylko przekroczyć potok - Wielki Berlebasz i ostro pod górę. Widzę most, ale wygląda jakby był do posesji prywatnej - nieprawda. Droga wije się między domami. Zaraz potem jest znak. Aha - to jestem w siodle. Idę pod górę ze 45min. zanim pojawił się kolejny znak, ale to nic. Kierunek się zgadza, to idę. Wszystko się zgadzało do szczytu Butyn. Później już była "wolna improwizacja". Nie mogłem znaleźć odbicia/wejścia szlaku na trawers północnym zboczem Łoszczyńskiego Hrunia 1112m - nic się nie zgadzało w terenie z tym, co mapa pokazywała. Tu od razu napiszę, że mapa W. Krukara "Czarnohora" (wyd. Ruthenus) była w obszarze Butyn-Szczewora jeszcze gorsza, a aplikacja mapy.cz to już kompletna tragedia.

I teraz napiszę taką małą dygresją odnośnie map, która być może podniesie ciśnienie polskim działaczom turystyki górskiej - no ale ktoś to musi napisać. Otóż my Polacy mamy wiele osiągnięć w eksploracji Karpat (zarówno ukraińskich jak i rumuńskich). W Polsce aktywnie działa od dziesięcioleci wiele klubów turystycznych (studenckich kół przewodników górskich/beskidzkich/karpackich) i wiele innych organizacji zajmujących się turystyką górską (choćby PTTK). Organizowali i nadal organizują rajdy, wycieczki po wielu odludnych lub trudno dostępnych rejonach Karpat. Członkowie tychże organizacji piszą relacje, raporty, zamieszczają dokładne opisy miejsc i przebytych tras. I aż dziw bierze, że do tej pory nie została opracowana wspólnymi siłami porządna mapa (a raczej zbiór map) Karpat. Nadal jesteśmy skazani na mapy ukraińskie (wg mnie chyba - mimo wszystko - najlepsze tutaj), mapy węgierskie (wyd. Dimap, które często błędnie podają przebieg ścieżek - jak to wynika z różnych relacji), rumuńskie (bardzo słabo czytelne i też mało aktualne), polskie przedwojenne "WIG-owskie" (rzeźba i ukształtowanie terenu jest bardzo dobrze odwzorowane, ale przebieg ścieżek - po tylu latach - już nie, bo poznikało wiele starych i pojawiły się nowe) i austro-węgierskie, wydane jeszcze przed 1 wojną światową, które w opinii wielu turystów najlepiej się sprawdzają w rumuńskich Karpatach. I to jest wstyd, żeby nie powiedzieć mocniej, że ta mapa (od oglądania której bolą mnie oczy - bo ogląda się ją jak negatyw zdjęcia - i która ma fatalną warstwę poziomic, tak że cięzko wyczytać z niej dokładny kształt terenu) jest najdokładniejsza. Coście kochani działacze zrobili przez te lata z tą wiedzą, nagromadzoną w waszych archiwach? Po co ona? Dla kogo ją trzymacie? Jeszcze 20 lat i was na tym świecie nie będzie. I co? Myślicie, że ktoś za was pozbiera do kupy te wszystkie rozproszone materiały i potem za was je opracuje w formie porządnej mapy? Jeśli tak myślicie, to włóżcie swoje czcigodne głowy do lodówki. Organizujecie tyle imprez jubileuszowych, uświetniających takie, czy inne rocznice, wydajecie na to kasę, angażujecie w to swoich członków, zużywacie czas i energię...tylko na co to? Czy naprawdę nikt z was nie pomyślał "A może pozostawić coś naprawdę wartościowego po sobie? No na przykład doskonałe mapy z dokładnym przebiegiem wszystkich dróg, ścieżek, cieków wodnych, źródeł itd.". Myślicie, że to nierealne? No to posłuchajcie. Jeden człowiek-eksplorator w ciągu miesiąca spokojnie zbada przebieg ok. 600km ścieżek (licząc skromnie 20km/dzień, bo trzeba uwzględnić również niepogodę czyli mgły, burze itp.). Jeśli zaangażujecie w to choćby  tylko 200 waszych członków-studentów i wyposażycie ich w urządzenia GPS (takie np. jakimi dysponował podczas swoich wędrówek znany wam Dominik Księski - autor monumentalnego dzieła "Ogień to druga woda. Łuk Karpat" - dostępnego na allegro...polecam) i mapy obecnie dostępne na rynku (czy to w formie papierowej, czy jeszcze praktyczniej w formie cyfrowej) oraz w  aplikacje poświęcone takiej działalnosci, to jesteście w stanie w bardzo krótkim czasie zebrać aktualne, rzetelne dane przebiegu ścieżek o łącznej długości 120.000 km! Mało? Nie sądzę. Wiem, że trzeba by ponieść koszty na ten sprzęt, jak również na transport i wyżywienie tych ludzi, ale obecnie jest tyle możliwości przeprowadzenia zbiórek pieniężnych na dowolny (choćby i kretyński) cel, że to nie powinno stanowić dla was żadnego problemu. Jest w Polsce tylu entuzjastów turystyki górskiej, że spokojnie uzbierałoby się potrzebne pieniądze. Nie tylko na eksplorację, ale i na opracowanie i wydanie takich dokładnych map. Trzeba tylko z waszej strony trochę większego wysiłku koordynacyjnego. No ale w tym macie już duże doświadczenie. Tak więc panowie - do dzieła!

Schodziłem się trochę w rejonie Butynu i w końcu poszedłem południowym trawersem - bez znaków oczywiście - Łoszczyńskiego Grunia 1112m. Chciałem wejść na Berlebaszkę przez Szczeworę 1466m. Idę tym trawersemi i jestem zachwycony - jaki piękny las! Doszedłem nim aż do miejsca po dawnym wyrębie, ale ścieżki w górę na Szczeworę nie było (choć na mapie ukraińskiej była). Zawracam i idę sprawdzić ścieżkę idącą pod górkę, która wg mapy kończy się na grzbiecie Łoszczyńskiego Grunia. Myślę sobie - może mapa i tu się myli. Niestety, nie. Wracam na trawers i już chciałem wracać na Butyn, gdy nagle zauważyłem inną ścieżkę, odchodzącą w kierunku o 90 stopni w prawo od tej pierwszej, idącą też pod górę - na mapie jest zaznaczona też jako ta, która kończyć się miała na grzbiecie, przy jakiejś skale. Zaciąłem się - idę sprawdzić. Dochodzę na grzbiet, skręcam odruchowo w prawo o 180 stopni i faktycznie - ścieżka znika. Chcę wracać, gdy nagle widzę, że po kamieniach odbija lekko w dół ścieżka - ta sama, tyle że słabo widoczna przez liście (nie wolno skręcać w prawo tylko cały czas iść niejako prosto). Ale widzę po tych kamieniach i przerwach między drzewami, że jest. Robi kilka zakosów i idzie lekko w dół na wschód. Gdy zaczynają się trawy jest już wyraźna. Schodzę nią do wąskiej ścieżki idącej płasko po poziomicy z zachodu na wschód. To ten zółty trawers? Tak. Po 200m jest znak. Znów jestem w siodle! Trawersem północnym - czyli tym żółtym szlakiem - dochodzę do świeżego zrębu, ale ścieżka jest. Uff. Ścieżka jest, ale gdy mam już tylko jakieś 500-700m (w lini prostej) do granicy lasu, ginie pod zwałami gałęzi, pni, korzeni i wszelkiego drewnianego śmiecia. Do tego teren jest rozjeżdżony przez ciężki sprzęt i za nic nie mogę się rozeznać jak iść. Wiem, że trawers to trawers, czyli po poziomicy leci ścieżka, ale drogę zagradzają mi krzewy malin i inne kłójące zielsko plus trawa po kolana plus młode drzewka. Patrzę w górę - pewnie tam skręca i idzie. Ale tam są niezwiezione całe drzewa, porozwalane w najprzeróżniejszy sposób - istny "małpi gaj". Tam się nie przebiję. Idę więc lekko w dół, bo tu idzie ślad jakiegoś spychacza czy czegoś podobnego. Utorowało to drogę przez chaszcze (wysokie na 2-3m), a za nimi jest jakieś twarde klepisko. Idę przez nie, patrząc co rusz w tył, aby zapamiętać drogę powrotną - na wszelki wypadek. Do linii lasu mam już tylko ok. 150-200m. Ale drogę zagradzają mi ultra hardcorowe chaszcze (kłójące trawy+ukryte pnie w trawach+młode świerki+ głazy). Idę powoli przez nie i dochodzę do jaru, gdzie płynie dość wartki potok. Nie! Tylko nie to! Jar zawalony pniami, głazami, zarośniety chaszczami. Ślisko i nic nie widać pod stopami. Potykam się, przytrzymuję rękami. Ale Opatrzność czuwa. Trafiam w miejsce, gdzie są dwa duże głazy w jarze i dwa pnie. Po nich ostrożnie przekraczam potok. Pozostało do pokonania "tylko" jakieś 50m. Byle do lasu. Ale prosto iść nie sposób. Halsuję, przez co droga się wydłuża. Ale jest! Pierwszy duży świerk, następny. Las dość luźny, jak na świerczynę. Pełno patyków, pni i innego drewna utrudniającego chodzenie. Ale są głazy, wyglądające jak takie tatrzańskie mini-wantule. Po nich wspinam się do góry. Założenie mam takie, że idę w górę max. do poziomicy 1150m. Jak do tego momentu nie trafię na ścieżkę wracam i idę na stancję. Ale ścieżka jest. JEEEEST! Bardziej cieszyłem się tylko na Jasnowcu, gdy trafiłem na ścieżkę-trawers. Bo tam miałem większe ciśnienie. Tu mam większy zapas czasu, więc idę dalej. Trawers się dłuży. Po jakimiś czasie zaczął się obniżać. No, tak! Znowu zgubiłem szlak, tzn. nie zauważyłem, że odbija gdzieś w prawo, pod górę. No nic. Schodzę do doliny potoku Wielki Berlebasz, a właściwie to do jego górnego dopływu - potoku Kolakczyn. I co za zaskoczenie! Dochodzę do drogi, dość szerokiej drogi. Droga ta idzie obok potoku dalej pod górę. Wg mapy ukraińskiej nie ma tu żadnej drogi (ale jest na mapie "Czarnohora" Krukara). Wg niej kończy się ona ślepo w górnej części doliny. Żaden turysta, widząc to, nie pójdzie doliną - najkrótszą drogą, bo wracać się potem to strata czasu, a atakowanie zboczy to ekstrawagancja. Sam, pamiętam jakby to było dziś, w roku 1995 w Bieszczadach idąc drogą, która się skończyła ślepo, zdecydowałem, że pójdę na kreskę do grzbietu - był to Otryt. Co ja tam (młody szczyl) przeżyłem, to byłby materiał na powieść (z happy endem na szczęście). Więc nie zamierzałem robić powtórki. Idę w górę tą drogą. Po 50m potok wchodzi na drogę. Jest cudnie. Cudnie szumi. Cudnie się idzie po drodze zalewanej przez potok. Myślę trochę o tym, że już przy schodzeniu nie będzie cudnie, bo ślisko będzie. Ale na razie nie zawracam sobie tym głowy - jakoś to przejdę. Droga nie kończy się ślepo, a wiedzie na poł. Berlebaszka. Przed samą połoniną znów pojawia się znak żółty na tej drodze. A więc gdzieś tu prowadzi. Ale już wiem, że nie będę nim wracał tylko tą drogą przez dolinę Wielkiego Berlebaszu. Po co mam znów przeżywać ultra odcinek specjalny? Po co mi badać, gdzie jest początek trawersu przy szczycie Butyn? Żółty szlak już dla mnie nie istnieje. Mam prostszą i krótszą drogę. Na połoninie robię popas. Patrzę na niebo. Niedobrze. Trochę ciemnych chmur, nisko przy samym szczycie Berlebaszki. Widoczność pewnie też marna. Z rana było słonecznie, ale widać było tylko na jakieś 10km. Słabo. Teraz pewnie jeszcze gorzej. Postanawiam nie wchodzić na szczyt i wracać doliną. Ale nie odpuszczam Berlebaszki - mam zamiar na nią wejść za 3-4 dni. Zaczynam schodzić z połoniny i natykam się na człowieka prowadzącego za uzdę konia. Wory z jagodami na grzbiecie. Niedobrze. Trzeba go minąć, bo schodzić i wąchać zad konia jednocześnie to już ponad moje siły. Wyprzedzam, ale mylę ścieżkę na połoninie (dochodzi do szałasu). Zawracam, a koń znów schodzi przede mną. Kurcze. Ale tu znów Opatrzność działała, bo nagle, tuż przed stromym, kamienistym zejściem, tam gdzie potok zalewa drogę, koń z człowiekiem schodzi w prawo z drogi i idzie w dòł ścieżką. Pięknie! Mam problem z zejściem rozwiązany. Schodzę fantastycznie poprowadzoną ścieżką. Mijam konia i od teraz zwracam uwagę na boczne odejścia od drogi głównej. Po niedługim czasie, schodzenia znowu kamienistą drogą główną, pojawia się kolejna ścieżka - tym razem w lewo. Idę nią bo wiem, że omijam jakiś kamienisty, nieprzyjemny odcinek. Koń oszczędza swoje kopyta, to i ja zaczynam oszczędzać swoje. Ta druga ścieżka boczna jest jeszcze lepsza, bo widzę po lewej stronie  urwisty, podcięty skałami, głęboki jar, w którym płynie potok Kolakczyn. Ale widok! Ale szum! Jar zawalony pniami. I po co jechać gdzieś do dżungli? Doskwiera ci brak emocji, chcesz przeżyć coś ekstremalnego? Proszę bardzo - zrób sobie "przechadzkę" dnem tego jaru. Po co startować w jakichś "ajron menach"? Zapraszam do doliny Wielkiego Berlebaszu nad potok Kolakczyn na Ukrainie. Dolina Wielkiego Berlebaszu to istna perła. Potok toczy się kaskadami po głazach skalnym korytem. Jeden nieustający wodogrzmot. Do tego dwie skalne bramy w dolinie. Ale potok jest tu najważniejszy. On powoduje, że śmiało mogę powiedzieć, że schodzę jedną z najpiękniejszych dolin w moim życiu. Nagle mi przychodzi do głowy straszna myśl - a jeśli i ją zdewastują, tak jak dolinę potoku Hramitny w 2012 za Janukowycza? To była największa perła w całych ukraińskich Karpatach (wg znawców z przed obu wojen, jak i współczesnych). Z tą myślą dochodzę do dziwnego miejsca. Po obu stronach potoku betonowe ścianki, przed nimi coś jakby małe jeziorko zaporowe. Zapora? Tu? Obchodzę ją. Widzę coś, co wygląda jak bunkier. Bunkier ten musi mieścić maszynownię zapory. Przechodzę przez mostek i jestem zdruzgotany. Za zaporą wody w potoku jest tylko ok. 20-30%. Zrobiło się mizernie, leniwie, cicho. Cały czar prysł. I nagle olśnienie. Tak! To jest jedna z tych mini-elektrowni wodnych, które okazały się niewypałem ekonomicznym. Taką samą mieli zrobić na potoku Hramitny i w tym samym czasie. A więc za jednym zamachem Ukraińcy zdewastowali sobie dwie wielkie perły przyrodniczo-krajobrazowe. Szok! Niepojęte. Jak można mówić o miłości do Ukrainy i  niszczyć takie perły? Jak tu w młodym człowieku zaszczepić miłość do ojczyzny, gdy nie pozostawia się jemu nic pięknego, nic czym mógłby się zachwycić? A jedynie brzydotę, szpetotę. Że co? Że można jechać na Maderę lub na Karaiby? Kogo stać, to może jechać, ale miłości do ojczyzny takie wyjazdy nie rozbudzą - wręcz przeciwnie. Jeśli Ukraińcy nie przestaną dewastować sobie tego, co u nich najpiękniejsze, to nie widzę szans na to, aby w młodych ludziach zaszczepić szlachetne uczucia. Tatuaże na całym ciele z wizerunkami tryzuba to taniocha (widziałem takich). Nawet Rosjanin może sobie coś takiego wydziargać. Choćby dla prowokacji. 
Idę dalej doliną Wielkiego Berlebaszu do Kostyliwki i mam smutne, niewesołe myśli. Ale i tak warto tu przyjść dla tej górnej części, powyżej mini-zapory. W Kostyliwce przechodzę przez kładkę. Jest chyba najdłuższa ze wszystkich kładek, choć mniej buja niż ta w Kostrynie. Bus do Rachowa mam o 17.40. Cena 15hr-2zł. Przystanek jest obok marketu (tu w Kostyliwce nie ma wspólnego, jednego przystanku dla obu kierunków, więc trzeba uważać aby nie stać przy cerkwi grekokatolickiej - z zielonym dachem - gdzie jest przystanek w stronę Tiaczowa). Tak minął kolejny dzień zmagań z Ukrainą.

Piątek, 29 lipca. Wyruszam na Steryszorę 1719m (Czarna Klewa) w paśmie Bratkowskiej (inna nazwa to Połonina Czarna). Wyjazd z Rachowa o 6.10. Cena 50hr do Jasini. W tych busach, nie wiem dlaczego, ale czuję spaliny. Zatykam nos. Uff. Lepiej. Z Jasini "pieszkom" 5km do wsi Czarna Cisa. Droga z początku dobra, a później max. 15km/h trzeba jechać i wężykiem, ale nie tak straszna jak droga Kostryna-Luta (gorszej dotąd nie spotkałem). Pogoda słoneczna, ale widoczność słaba. Upału nie ma, ale horyzont taki, jakby było gorąco. W Czarnej Cisie za mostem jest na wprost kapliczka prawosławna (krzyż ze skośną belką) seledynowy kolor. Po lewej od niej idzie właściwa droga. Tą drogą idzie się aż do napotkanego strumienia (droga łatwa w nawigacji, bo po obu stronach ogrodzenia i odejścia tylko do chałup, więc o zgubieniu drogi mowy nie ma). Nie wolno iść dalej drogą obok strumienia. Strumień należy przekroczyć - są ścieżki - i dalej bardzo stromym zboczem strumienia na grzbiet, gdzie prowadzi właściwa droga - kierunek północny z lekkim odchyleniem na zachód (azymut ok. 340). Droga jest bardzo stroma. Później trochę się wypłaszcza i dalej też bardzo stromo (jest jeden taki odcinek o nachyleniu chyba ze 30 stopni, ale jak ktoś nie chce się katować, to w prawo odchodzi droga okrężna i przez to łagodniejsza, tyle że dłuższa). Ale to najkrótsza droga na połoniny pod Steryszorą. Droga bez znaków, więc o zgubieniu szlaku nie ma mowy. Takie drogi najbardziej lubię, bo nie jestem uwiązany jak pies i nie muszę się stresować znajdywaniem początku szlaku jak i pilnowaniem jego dalszego przebiegu. Po prostu mam mapę, kompas i idę. Z Czarnej Cisy na połoniny idę ok. 1.5h. Połoninami dochodzę do pierwszego szczytu bez nazwy - kota 1445m. Jest na nim krzyż prawosławny, trzy flagi (ukraińska, unijna i oblasti - czarnoczerwona) oraz ławeczka z oparciem, ale odwrócona od krzyża, a skierowana na panoramę gór. Odwrotnie niż u nas. Idę dalej grzbietem, a potem trawersem, bo wg mapy miała od niego odbijać przed samą Steryszorą ścieżka na szczyt. Nie odbijała i doszedłem na południowy stok Steryszory, do miejsca, gdzie jest drewniana koliba (jakości i czystości nie sprawdzałem). Woda jest w jednym ze strumków, oddalonym od koliby o ok. 200m, dość obfita, więc na biwak miejsce się nadaje. Od koliby postanawiam wspiąć się na kreskę w kuerunku północnym, czyli do Steryszory. Teren na to pozwala - mało krzaków, niskie drzewka, dużo trawy i łagodne nachylenie. Po ok. 30m natrafiam na ścieżkę-trawers w odwrotnym kierunku. Idę nią, bo lekko do góry prowadzi. Następnie rozwidla się i lewym widelcem (słabo przedeptanym) idę dalej lekko pod górę. Dochodzę do wyraźnej ścieżki, która też w tym samym kierunku, lekko pod górę, trawersuje południowe zbocze Steryszory. Odsłania się ładny i szeroki widok na czarnohorskie "rogi", Kukul, Świdowiec i Beskid Huculski. Robię popas. Jest ładnie, a czy na Steryszorze też będzie? Będzie, ale wolałem nie ryzykować i zjeść w pięknych okolicznościach przyrody. Po popasie idę i trafiam w końcu na ścieżkę grzbietową. Jest wąska ale wyraźna. Wije się między czymś kosówkopodobnym, łagodnie na szczyt jeszcze 100m w pionie. Staję na szczycie - przedwojenny słupek graniczny nr 35. Oglądam panoramy - ładne, ale dziś słaba widoczność. Do tego pora południowa. Widzę, że najlepiej na Steryszorę wejść ok. godziny 15-16 wg czasu ukraińskiego. Wtedy słońce będzie najefektowniej oświetlać grupę Bratkowskiej, Świdowiec, Gorgany. Rozglądam się i widzę coś jakby przecinkę w kosówce po zachodniej stronie. Mam halucynacje? W relacjach z tras zmierzających z Bratkowskiej na Steryszorę przewija się temat ciężkiej przeprawy przez kosówkę. Dominik Księski na swojej stronie www.beskidy.palukitv.pl opisuje to tak, że ścieżki pod nogami nie widać i cały wysiłek trzeba włożyć w to, aby jej nie zgubić. Trudności określa jako medium, co oznacza, że tak dla przeciętnego turysty są duże. Postanawiam zrobić coś dla ludzkości i zejść ze Steryszory na zachód do końca ostatniego przed nią garbu i przekonać się jak to wygląda. Już pierwsze kilkadziesiąt metrów przekonało mnie, że ktoś wyrąbał wygodne przejście. Nie jest ono zbyt szerokie, ale człowiek z dużym plecakiem bez żadnych problemów przejdzie przez kosówkę. Widzę ślady po przycięciu kosówki. Droga jest piękna, wygodna. Można zabrać na nią nawet małe dzieci. Ale idę do końca garbu sprawdzić całość i wracam. Tak, teraz można od zachodu bez problemów iść na Steryszorę. Kogoś być może to zdenerwuje, ale mnie cieszy. Chodzenie po górach to dla mnie nie jest sport ekstremalny i nie uważam, aby to zniweczyło urok gór. Jak ktoś uważa inaczej, to zapraszam na jakąś świeżą porębę albo do koryta Wielkiego Belebaszu - jak mu mało wrażeń. Ewentualnie na Arszycę lub Kreczelę. Albo niech przejdzie Jasnowec od południa, przez tą mamucią kosówkę. Wracam grzbietem, nie trawersem. Tak szybciej. Na dole okazuje się, że z trawersu trzeba było wejść na skos w prawo, na słabo przedeptaną, ale trochę widoczną w trawie ścieżkę (choć z samej trawersowej drogi cięzko ją zauważyć) - aby wejść grzbietem na Steryszorę od wschodu. Trzeba to zrobić przy trawersie szczytu Skorbiwka 1527m. Dochodzę do szczytu z krzyżem. Chcę sobie zrobić popas, ale widok nad Świdowcem powoduje, że zaczynam schodzić półbiegiem. Zrobiły się nagle nieładne chmury. Zanosi się na burzę. Muszę zdążyć przed deszczem zejść do Czarnej Cisy, bo jak nie, to ta droga zejściowa zamieni się w tor bobslejowy, gdzie ja będę bobslejem. Bardzo strome odcinki omijam alternatywną ścieżką, robiącą zakosy, przez co jest mniej stroma, bardziej bezpieczna, szybsza w schodzeniu i mniej mecząca - trzeba oszczędzać siły. W połowie zejścia pierwszy grzmot nad Czarnohorą. Potem następne, ale jeszcze nie pada. Zaczynam biec. To nie przelewki. Zamiast schodzić, tak jak wchodziłem, pod koniec zejścia wybieram drogę szerszą, główną, czyli łagodniejszą. Niestety przeliczyłem się i zniosła mnie ponad 500m za koniec wsi i teraz trzeba chyba z 1.5km iść dłużej. Zaczyna padać, ale jestem na dole. Niech sobie pada. Mam parasol składany, lekki, z węglanowych włókien, kupiony za całe 30zł (marka "Monsoon"). Nie pada - tylko leje. Chowam się z parasolem pod jabłoń. Nie da się chodzić. Trzeba przeczekać. Osłabło na chwilę, więc ruszam. I znowu cud! Obok drogi stoi mała, ale sucha wiata z ławeczkami. Siadam. Jem zaległy popas. W międzyczasie znów leje. Po godzinie przestało. A więc w drogę do Jasini. Widzę, że teraz czeka mnie jeszcze jedna trudność - samochody. Na drodze są duże kałuże, a samochody nie patrzą, czy kałuża kogoś ochlapie. Niedobrze. Trzeba być czujnym. Wreszcie dochodzę do dobrego asfaltu i znowu leje przez 20min. W końcu jestem w Jasini. Widzę na "awtostanicy" dwa wozy terenowe z napisem "Dragobrat". Czyli, że tu jest miejsce skąd zabierają chętnych na nocleg w Dragobracie. Powrót do Rachowa mam o 17.20. Cena 56hr. Trochę droższy i trochę mocniej czuć spaliny. Ehhh. Mdli mnie, ale na szczęście wytrzymuję. Wysiadka. Jutro albo Bliźnica albo czarnohorski Petros.

Sobota, 30 lipca. Dziś w planie Petros Czarnohorski 2022m. Do ostatniej chwili wahałem się, czy nie iść na Bliźnicę - bliżej - a potem grzbietem do samego Rachowa. Z rana cała dolina Cisy była w chmurach, ale widziałem przejaśnienia małe i od razu zrozumiałem, że wyżej jest słońce, a to co mnie otacza to "morze chmur" w dolinie. Chciałem to zobaczyć z wysoka i stąd wybór na Petros. Wysiadam na przystanku Kwasy Dolina - na mapach Trostianec. Jadąc z Rachowa najlepiej orientować się w ten sposób, że za trzecim kolejowym mostem wysiadać. Liczyć więc mijane mosty kolejowe. Idę czerwonym szlakiem. Zbliżam się do mostu przez rzekę Czarną Cisę. Przede mną wóz z koniem minął mnie i jest na moście. Wchodzę na niego i widzę, że płyty betonowe, które się na niego składają są pokruszone, a nawet są szczeliny i dziury, przez które widać rzekę 10m niżej. Nieźle. Ktoś z lękiem wysokości nie przejdzie go. Jedna ze szczelin ma ok. 20-30cm szerokości. Ale czad! Idę dalej i zbliżam się do wiaduktu kolejowego - pod nim idzie szlak. Widzę strażnika. Będzie kontrola czy nie? Strażnik mówi mi "dzień dobry" (po ukraińsku rzecz jasna) i nic. Odpowiadam mu to samo i idę dalej. Jestem w szoku. U nich stan wojenny, a żołnierz-strażnik pierwszy mi mówi "dzień dobry". Czy u nas w 1981-82 jakiś żołnierz powiedział komuś pierwszy "dzień dobry" i nawet dokumentów nie sprawdził? Czy teraz w Polsce byłaby do wyobrażenia sobie taka sytuacja? Nie. To niemożliwe. A tu - tak. Tu mundurowi są normalni - przynajmniej żołnierze, bo z policją nie miałem doczynienia (w Wołowcu raz szedłem jezdnią zamiast chodnikiem i akurat radiowóz policyjny jechał - nie zareagował wcale). Miałem tu tylko dwie kontrole doumentów i każda trwała 30 sekund. U nas nie jest możliwe wyrobienie się w czasie poniżej 5min. Jest rozwidlenie dróg, a znaku nie ma. Standard. Ale tu najlepszą metodą jest mapa+kompas. Zgadza się kierunek i teren? Zgadza. To idziemy tą na lewo pod górkę. Po jakimś czasie jest znak. Jestem w siodle! Podejście aż do podnóża Kopycji 1689m jest lajtowe - trawers prowadzi łagodnie szeroką drogą. Mijam stojący wóz i dwa konie. Po 2min. słyszę go za sobą. Jedzie. Kurcze, nie chcę wąchać aż dwóch końskich zadów. Trochę zagęszczam ruchy nogami. I nagle myśl "Powoli! Jest pod górkę - zatrzesz się". Racja, ale ta męska ambicja powoduje, że ścigam się końmi. Utrzymuję dystans i dochodzę do krótkiego, ale stromego odcinka. Wspinam się. Czy konie dadzą radę? Idę i nasłuchuję. Zatrzymały się. Na chwilę? Nie. Na stałe. Hura! Wygrałem. Idę teraz spokojniej. Dochodzę do "miasteczka" pasterskich bud drewnianych pod Kopycją. Robię popas, bo minęło wprawdzie dopiero 2h, ale podejście jest spore. Wchodzę na stok drogą i widzę, że przechodzi na północne zbocze. Prrr. To trawers. Trawersem nie idziemy. Szukam ścieżki grzbietowej na Kopycję. Nie ma. Kalafiorowata trawa i nic więcej. Idę kawałek jeszcze i trafiam na ścieżkę, która wydaje się być trawersem Kopycji. Postanawiam iść w prawo i tam dojść do ramienia zwanego połonina Kinec (Koniec) i stamtąd ścieżką na Kopycję (na mapie Krukara "Czarnohora" wyd. Ruthenus nie ma tej ścieżki poł. Kiniec-Kopycja, a w terenie jest - jak się później okaże). Mój trawers pomału, ale nieuchronnie kurczy się. Później zamienia się w coś, co już tylko trochę przypomina ścieżkę - jest ciężko i idzie się wolno. Na końcu ginie w krzakach jagód. Trzeba pokornie wracać na szlak, który trawersuje  północne zbocze. Są jeszcze dwa - niżej położone - trawersy do poł. Kinec (jeden z nich to szeroka droga), ale się zdeka zniechęciłem. No i zmęczyłem, więc chcę odpocząć na szlaku. Zmarnowałem 50min. Nie, sorry - poświęciłem 50min. na badania terenowe. Tak lepiej brzmi. Trawers wyprowadza na przełęcz między Szeszul, a szczyt bez nazwy 1722m. Na przełęczy stoi wiata-koliba na sytuacje awaryjne. Wygląda na nową. Ma kształ wigwamu. Czysta, schludna z daleka. W rzeczywistości zaśmiecona w środku butelkami i niewygodna do spania, bo ławki wąskie a do tego szczeliny w dachu).. Na przełęczy ogarnia mnie zniechęcenie. Widoczność fatalna - zamglony horyzont, a do tego Petros i Howerla w chmurach. Nie ma po co iść. Postanawiam zrobić po raz kolejny coś dla ludzkości i zbadać, czy ścieżka "puści" mnie na Szeszul 1728m. Idzie się w tunelu z olchy kosej. Z dużym plecakiem będzie niewygodnie, bo będąc pochylonym trzeba będzie rękami podnosić gałęzie. No ale ścieżka wyraźna. Poza tym są w górach o wiele bardziej niewygodne sytuacje. Wierzchołek Szeszula jest połoninny z rzadkimi kępami krzewów. Widzę przez lornetkę ścieżkę na Kopycji, więc postanawiam tam iść. Ale najpierw popas. Rozglądam się ze szczytu. Widzę, że przy dobrej widoczności szczyt ten jest niezwykle widokowy. Widać Czarnohorę, Marmarosy, Świdowiec. Trzeba tu wrócić. Tymczasem zbieram się na Kopycję. Cały ten odcinek jest połoninny. Z Kopycji schodzi tylko jedna droga na wschód (ale pomiędzy Szeszulem a Kopycją odchodzi od tej ścieżki jeszcze jedna, która schodzi na połoninę Kiniec). Potem wykręca na północ. To ta sama droga, której na dole nie mogłem znaleźć. Świetnie. Schodzę. Przechodzę przez dwa tunele z olchy kosej. Potem jeszcze więcej krzaków, ale ścieżka w krzakach wyraźna, więc jest dobrze. Ścieżka schodzi coraz bardziej, by na samym dole rozpłynąć się w trawach. To dlatego nie mogłem jej znaleźć. Jeśli ktoś zechce podchodzić na Kopycję, to koniecznie musi kierować się na najbardziej w prawo wysunięte krzaki w górze, gdyż z prawej strony ścieżka mija krzaki. Poza tym przy każdym rozwidleniu ścieżki trzeba zawsze wybierać kurs na krzaki, a nie omijać krzaki. Ścieżka miejscami jakby znika, ale wtedy zawsze należy wypatrywać bruzd, rowków i tam iść. Wracam tym samym czerwonym szlakiem. Przypatruję się bardziej temu mijanemu pra-lasowi (utworzono tu rezerwat "Pralasy Karpackie") i stwierdzam, że nazwać go "pralasem" jest tak samo dobre, jak nazwać 30-letnią kobietę prababcią. Jest oczywiście trochę starych, dużych drzew - buków, ale jest ich mniej niż 10%. To wystarczy, aby las nabrał cechy starego lasu i był bardzo urokliwy. Ale nazwać go pralasem, to gruba przesada. Choć rozumiem, że to tak dla celów reklamowo-marketingowych. Można wydębić kasę np.  z unijnych lub rządowych funduszy na "ratowanie" i "zachowanie". Schodząc już nisko natknąłem się na pierwszych turystów. Grupa ok. 8 osób szła pod górę. Plecaki nieduże, kijki obowiązkowo, a czy mają namioty? Chyba że będą nocować w tym "miasteczku" pod Kopycją. Już na samym dole, gdzie stoją ruiny wielkiego, sowieckiego domu wypoczynkowego zobaczyłem obóz młodzieżowy - ok. 40 osób. No tak - zaczyna się sierpień, czyli sezon urlopowo-wypoczynkowy. Jeśli więc ktoś chce pochodzić w samotności - tak jak ja - to trzeba to uwzględnić w przyszłych planach i zacząć wcześniej wyprawę. Dochodzę do szosy i czekam na busa. Hmmm. Po co czekać na busa? Nie lepiej próbować złapać stopa? Lepiej. No to machamy. Na razie nic, ale po 20 minutach jedzie coś starego - na oko tak ponad 20-letni wóz. Macham. Zatrzymuje się. Przemiły człowiek. Okazuje się, że to żołnierz straży granicznej w Diłowej (ci zawsze mieli u turystów dobrą opinię - w przeciwieństwie do tych z Szybene). Rozmawiam z nim. Okazuje się, że na Berlebaszkę mogę spokojnie wejść, ale na Popa Iwana Marmaroskiego już nie. Zaraz jednak dodaje, że rumuńscy pogranicznicy puszczają tam turystów, więc spokojnie można od rumuńskiej strony chodzić po granicznym grzbiecie. Pięknie! Po drodze wsiada jeszcze trzech młodych mężczyzn. Wracają z Pietrosa. Podchodzili z doliny Łazeszczyna przez Koźmieszczyk. Hmmm. To można się tak wyrobić? Jest tam dojazd? Zacząłem przemyśliwać wypad na Howerlę od tej doliny Łazeszczyna. Wysiadamy wszyscy w Rachowie. Oni wręczają kasę kierowcy, a on przyjmuje. Kurcze. To ja na "krzywy ryj" zawsze jeździłem? Na to wygląda. A więc tu za stopa należy uiścić opłatę, choć kierowca nie domaga się jej (choć są wyjątki). Zaczynam i ja tak czynić. Opłata to najczęściej równowartość ceny biletu za przejazd busem, ale nie więcej niż dwukrotność, bo inaczej ryzykuje się wytworzeniem postawy roszczeniowej u kierowcy. Więc lepiej nie przesadzać z hojnością.

Niedziela, 31 lipca. Od wczoraj od godz. 20-stej pada. Idę na mszę do grekokatolików. Po mszy też pada więc już wiem, że dziś nigdzie nie pójdę. Szkoda, że jakiejś książki ze sobą nie wziąłem. Zwiększyłaby ciężar, ale człowiek by się nie nudził w czasie niepogody. Ehhh. Wiem, wiem - jest smartfon, a w nim internet, ale to męczy po godzinie czasu (czytać coś dłuższego nie lubię przez ekran).

Poniedziałek, 1 sierpnia. Pochmurno, ale nie pada. Co tu robić? A pójdę do doliny Wielkiego Berlebaszu. Może się w ciągu dnia przejaśni, to wtedy i na Berlebaszkę będzie można wejść w końcu. Idę na koniec centrum Rachowa. Macham i o dziwo szybko łapię stopa. Z Kostyliwki znam już drogę, więc na lajcie idę. Jeszcze raz nasycam swoje uszy tym szumem wód. Najfantastyczniej jest przy skalnej bramie oraz w miejscu rozwidlenia potoku na Kolakczyn i Wielki Berlebasz. Mam wspaniałą stereofonię. Pusto. Zero ludzi. Zero motorów z jagodziarzami. Idę spokojnie. W 3 godziny dochodzę do skraju połoniny Berlebaszka. Jest mgła, a raczej niskie chmury. Siadam więc i robię sobie popas. Jem spokojnie, w zamyśleniu. Delektuję się ciszą. Po 30 minutach podnoszę oczy i otwieram je szeroko. Co to? Widzę przed sobą szczyt Berlebaszki na wpół odsłonięty. Chmury się podnoszą! Zrywam się i pakuję prowiant. Ruszam w górę. No pięknie. Będzie pogoda. Idę żółtym szlakiem. Niebawem dochodzi zielony z lewej, prowadzący do Rachowa. Niedługo po tym dochodzę do szerokiej drogi, trawersującej zachodnie zbocza Berlebaszki i wyprowadzającej na przełęcz między nią, a Popem Iwanem Marmaroskim 1938m. Droga ta wyznakowana jest jako czerwony szlak. Idą nią. Jest kręta i pełno kałuż na niej. Drzewa bardzo ładnie zasłaniają widok na Popa Iwana, przez co atrakcyjność tej drogi staje się jeszcze bardziej problematyczna. Szukam odejścia w lewo ścieżki, która pozwoliłaby mi skrócić te "męczarnie". Niestety mapa ukraińska zawodzi tu. Natomiast mapa Krukara "Czarnohora" prawidłowo pokazuje, że ścieżka owa ma początek przy styku szlaku czerwonego z żółtym i zielonym. Czyli już ją minąłem. Ehhh. Idę więc na przełęcz. Przejaśniło się i widać błękit nieba. Przed samą przełęczą odsłania się widok na Popa Iwana. Niestety od połowy, tj. od ok. 1700m zasłonięty chmurami. Skręcam w lewo w stronę Berlebaszki. Jest odsłonięta. Sąsiedni Pietros także. Z przełęczy w lewo prowadzą dwie drogi. Niżej jest widokowy trawers, prowadzący do chaty (zamieszkałej chyba, bo jeszcze dwa budynki gospodarcze wypatrzyłem) pod Pietrosem. Wyżej pnie się między krzewami droga grzbietowa na Berlebaszkę. Po krótkim czasie przechodzi ze wschodniej strony grzbietu na zachodni i tu przy skałach niebawem odbija od niej w prawo wąska, ale widoczna ścieżka. To jest ścieżka prowadząca na sam szczyt Berlebaszki. Podchodzę nią i nagle widzę, że Berlebaszka znika mi w chmurze. Zaraz i ja znikam w niej. No fajnie. Ale złośliwa pogoda. Czekam trochę w nadziei, że chmura zaraz przejdzie. Nic z tego. Podchodzić mi się nie chce. Nie dość, że widoku żadnego nie będzie, to jeszcze ścieżka robi się stroma, a raczej bardzo stroma. Co tu robić? Wyjmuję prowiant i robię popas. Może przejdzie? Człowiek żyje złudzeniami do samego końca. U mnie koniec skończył się po 45 minutach. Trzeba wracać, bo inaczej po ciemku będę szedł. Wracam drogą skrótową, która doprowadziła mnie w szybkim tempie do styku szlaków czerwonego z żółtym i zielonym. No to już znam najkrótszą drogę. Jeszcze tu wrócę Berlebaszko. Jestem uparty jak osioł. 

Wtorek, 2 sierpnia. Wychodzę o 6 na bus do Jasini. Cel - Petros Czarnohorski 2022m. Są niskie chmury, ale widziałem wyżej w przejaśnieniu czyste niebo. Są więc to chmury tzw. "morza chmur" i wyżej jest słonecznie. Ruszam niebieskim szlakiem z Jasini. Jest trochę zimnawo, no ale idę w chmurze-mgle. Widoczność na ok. 100m. Ale nie to jest problemem. W poniedziałek późnym wieczorem padało dość intensywnie aż do środka nocy. A jeśli dodać do tego całą niedzielę z opadami i sobotnią burzę z ulewą, to wychodzi, że dość sporo ziemia przyjęła wody. I to widać i czuć. Idę jak po gąbce, ale trawa nie wszędzie rośnie i zaczyna się walka o utrzymanie równowagi. Wszędzie błoto. Nie jakieś głebokie i nie klejące się mocno do buta (jak w Pieninach). Tak do końca grubych podeszw sięga. Ale jest to śliskie błoto. Idę więc ostrożnie i wolniej niż bym mógł (bo teren jest dość płaski). Na podejściu widzę ślady końskich kopyt. Koń schodził, bo widzę ślady poślizgów w dół. Biedaczek musiał nieźle się zestresować, bo zostawił na ścieżce swoją "robotę", którą z trudem - szpagatem - ominąłem. Wreszcie wychodzę na pogranicze nieba i chmury. Jest cudownie! Idę grzbietem, bo wydaje mnie się, że tamtędy prowadzi szlak. Nieprawda. Tradycyjnie więc gubię go. Ale to nawet dobrze. Z grzbietu śliczne widoki na Howerlę i Petros. W końcu wracam na szlak i polami pod górę. Jest kiepsko. Wszędzie błoto lub kałuże. Wycieczka zamienia się w slalom-gigant. Znów odsłania się mi jeszcze piękniejszy widok na Howerlę i Petros. Howerla jest piękna od zachodu i w mojej pamięci podręcznej wrzucam ją do folderu tych najpiękniejszych gór, obok Strymby, Gropy na Połoninie Krasnej i Pikuja. Zaczyna się podejście lasem. Znów zbaczam ze szlaku, a potem znów na nim ląduje. Ale tak to jest, jak znakarz nigdy nie chodził po ścieżce we mgle lub niepogodzie. Gdyby chodził, to wiedziałby, gdzie trzeba namalować znaki. Zaczyna się ścieżka kamienisto-błotnista. Niby powinno być lepiej, ale wibramowe podeszwy słabo radzą sobie z mokrymi kamieniami. 

Tu od razu kolejna dygresja. Kochani producenci obuwia górskiego proszę Was - zacznijcie stosować w swoich modelach podeszwy typu GRIP. Są to podeszwy, które świetnie się trzymają mokrego podłoża (kamieni, skał i metalu). Wibram zwyczajnie sobie nie radzi na mokrych kamieniach, a zwłaszcza na mokrym metalu (drabinki, klamry, schodki). Mam takie buty marki Karrimor, z tym że przed kostkę i zbyt cienkie na górskie kamulce. Nie wiem,czy ze względów technicznych unikacie GRIPa, ale jeśli nie, to proszę zróbcie jakiś model za kostkę z grubą podeszwą. Kupię z przyjemnością.

Kamienie w dodatku trochę się ruszają i osuwają wraz z ziemią. Co jakiś czas jedna z nóg zostaje w dole i jestem w rozkroku. Powrót do normalnej pozycji to dodatkowy wysiłek. Ale idę twardo do góry, choć często mam wrażenie, że chodzę po martwej gigantycznej ośmiornicy. Miękko i ślisko. Przyszła kryska na Matyska. Tyle dni i tygodni bez błota, aż w końcu od razu tyle i na forsownej trasie, bo mam do pokonania 1400m w pionie. Wychodzę na poł. Szysa. Na niej rozwidlenie dróg. Wybieram tę na lewo ku najwyższej górze. Dobry wybór. W lesie mam znaki. Zaczyna się odcinek specjalny - kamulców masa i sporo się rusza. Znów nogi, raz lewa, a raz prawa, zostaje w tyle. Wibram sobie nie radzi. Kończy się ostre podejście i zaczyna się trawers Kakarazy. Myślę sobie, że teraz sobie odpocznę. Nic z tego. Trawers jest jeszcze gorszy. Albo inaczej - jest najgorszy. Po pierwsze końskie kupy na ścieżce, które trzeba jakoś ominąć (najczęściej pół-szpagatem). Po drugie dużo kałuż i błota, a ścieżka nie taka szeroka, aby to ominąć. Po trzecie ścieżka zaorana końskimi i krowimi kopytami, przez co błoto zamienia się w bagno. No i po czwarte co rusz blisko ścieżki rosną krzewy, drzewka, a na nich pełno wody, przez co po kwadraśnie jestem mokry dość konkretnie. Balansuję jak bokser w narożniku, ale to nic nie pomaga. Raz z lewej, a raz prawej dostaję z liścia. Nie będę ukrywał - jestem zmęczony. Czuję się jak koń po westernie, a najgorsze jest to, że to dopiero połowa westernu. Byle dojść do Petrosa. Potem już z górki. Do Petrosa miałem ok. 16km, czyli wg moich wyliczeń ok. 5h marszu. Ale już wiem, że to nierealne. Pod koniec trawersu spotykam krowę, która za mną idzie, a nawet czasem biegnie. Jak pies. Co z nią? Przywiązała się do mnie? Wszystko, tylko nie to, błagam! Przez tę krowę schodzę na ścieżkę po drugiej stronie grzbietu. Wracam. Krowa też robi zwrot i idzie przede mną. No nie! Przystaję i sprawdzam boczną scieżkę. To nie tu. Ale krowa wykorzystuje te moje odejście i z powrotem idzie ścieżką w dół. Aha, ja jej przeszkadzałem w dotarciu do obory. W końcu trafiam na właściwą scieżkę. Jest znak, ale w cieniu i gałąź go przysłania lekko - nie dziwne, że ominąłem. Kończy się trawers, zaczynają się schody. Stromo pod górę. Zaraz potem uderza mnie silny zimny wiatr. Zakładam "zbroję" czyli kominiarkę na głowę (przez głowę ucieka 70% ciepła)  i rękawy ortalionowe na ręce. Jest w miarę ok, ale czuję że sił mam coraz mniej. Na połoninie widzę Petrosa tak blisko, że wydaje się, iż za 30min. tam będę. Ale wiem, że to złudzenie - wiem że jeszcze godzina. Mijam dwa małe stawki i staję na płaskiej "przełęczy" tuż pod Petrosem. On tu staje dęba i jest 190m w pionie do pokonania na krótkim odcinku. Wspinam się, ale co 30-40 kroków robię zatrzymankę dla wyrównania oddechu. Niedobrze. Wiatr wieje, zimno, stromo, a ja jak emeryt. Ciało mówi - zatrzymaj się i odpocznij. Rozum i wola mówią -  nie tu, bo wiatr cię wychłodzi i będzie źle. Nagle wchodzę w strefę bezwietrzną. Ciało pada na kolana i siada. Tak, Petros rzucił mnie na kolana. Robię krótki 10min. popas - kawałek czekolady i "herbata himalaistów", czyli wrzątek w termosie. Myślę, że to błąd z tym popasem, ale ciało nie wytrzymało. Kończę popas i myślę, że dalej będę się męczył. O dziwo idę jak strzała i z jeszcze większym zdziwieniem patrzę, że jest kapliczka i jest krzyż - czyli jestem już na Petrosie! My turyści przeżywamy tylko jeden rodzaj zdziwienia - "Co to? To jeszcze nie szczyt?". Tym razem dane mi było przeżyć po raz pierwszy w życiu zdziwienie, że już jestem na szczycie. Jest 4 turystów. Za chwilę przyjdzie grupka 5-ciu. Jeden z nich głośno mówi, ale na szczęście idą dalej i po 30 sekundach znikają mi. Widok z Petrosa należy do tych z folderu "najpiękniejsze". Jest dobra widoczność. Widać nawet Góry Rodniańskie, choć mocno zamglone. Ale widać. Są ciut wyższe od Tatr Zachodnich i przez lornetkę robią duże wrażenie. Howerla jest piękna, jak stożkowaty wulkan. Na końcu łańcucha Czarnohory Pop Iwan z "zamkiem"  czyli ruinami obserwatorium. Dochodzą kolejni turyści. Wszyscy z Koźmieszczyka - najkrótsza droga i dobry dojazd. Jestem jedyny z Jasini. Jednego gromkim głosem proszę-pytam "Czy może wyłączyć tę muzykę?", bo idzie z grającym smartfonem. Tutaj to taka moda - 10% turystów chodzi z grającym na pełny regulator smartfonem. W ogóle nie zastanawiają się, czy komuś ten jazgot nie przeszkadza. Ten też zdziwiony, ale po 30 sekundach wyłącza rosyjską bardowską muzykę. Ufff. Znów cisza. Na Petrosie jest w porywach nawet 15 turystów. W sumie spotkam ich ok. 60. Widać, że tylko Czarnohora jest uczęszczana, no i widać, że sierpień jest tu głównym miesiącem urlopowym. W lipcu chyba jeszcze są tu pustki. W każdym razie ta frekwencja to jak na razie rekord. Schodzę z Petrosa ku Szeszulowi. Na zejściu widzę kolejnych turystów  - w sumie ok. 15. Czyli 75% wchodzi od Koźmieszczyka a 25% z Kwasów/Doliny/Trościańca. Widać też, że kijki ma ok. 30% z nich. Schodząc dochodzę do jeziorka, którego nie ma na żadnej mapie. Dziwne. Jest dość spore. Zaraz za nim szeroka droga skręca w lewo na dół, a prosto odbija wąska ścieżka. Idę nią, bo myślę że to skrót, a okazuje się, że to czerwony szlak, trawersujący grzbiet. Super! Myślę, czy by nie wejść znów na Szeszul, ale dochodząc do przełęczy pod nim zniechęcam się. Miałem taką Wielką Pardubicką, że już mi starczy. 

Środa, 3 sierpnia. Ruszam na Berlebaszkę - po raz trzeci. Dzisiaj idę w zupełnie odmiennych okolicznościach. Niebo błękitne, niemalże bezchmurne. Idę po raz czwarty doliną Wielkiego Berlebasza. Wspaniale szumi po opadach, powyżej mini-zapory. Przy skalnej bramie muszę pomóc sobie kijem z jakiegoś drzewa, bo wody wezbrały i przekroczenie potoku w tym miejscu bez asekuracji grozi zmoczeniem butów. Idę znów 3h na połoninę Berlebaszka. Wchodzę na ścieżkę skrótową przy styku szlaku (wiedzie na wschód) i po niedługim czasie zaczynam atak szczytowy. Ścieżka  na Berlebaszkę jest wąska, kręta i bardzo stroma. Miejscami nawet bardzo bardzo stroma. Trzeba uważać przy schodzeniu. Po 4h 50min (wliczając w to 30min. popasu) jestem na szczycie. Pop Iwan Marmaroski prezentuje się cudnie. Widać Farcaul (Farchaul - po polsku) - najwyższy w tych górach 1961m i Mihailecu 1920m, a za nim ciągnącą się  ogromną połoninę Rugasz. Na lewo od Popa Iwana M. widać trochę zamglone Góry Rodniańskie z najwyższym Pietrosem 2303m (Pietrosów tu pełno jak psów). Jest pięknie i czuję, że na sąsiedniego Pietrosa 1781m już nie pójdę, bo mogę się nie wyrobić na busa, a łapanie stopa do Rachowa jest tak ciężkie, jak łapanie much. Ale widzę, że na samym wierzchołku jest jakiś maszt i że wierzchołek musi być widokowy. Drzewa wprawdzie podchodzą pod sam szczyt, ale zatrzymują się ciut poniżej. Ścieżka na niego z Berlebaszki wiedzie ok. 30m poniżej szczytu, ale jest dobrze widoczna. W Kostyliwce jestem o 16.30. Mam godzinę do busa, ale kobieta mi mówi, że przy moście kolejowym jest "zupynka" i zaraz tam będzie jechał bus do Rachowa z tej części za rzeką. Idę więc dalej, ale widzę już tylko tył żółtego busa (jak nasze szkolne). No trudno. Chciała dobrze. Wracam jednak stopem bez przygód do Rachowa.

Czwartek, 4 sierpnia. Dziś w planie atak na Bliźnicę 1881/1883m - najwyższy szczyt Świdowca. Ruszam busem z Rachowa o 6.10 do Kwasy-Dolina/Trościaniec. O 6.35 jestem na czerwonym szlaku. Mam do pokonania na dość krótkim odcinku ok. 1350m w pionie. Grubo. Bardzo grubo. Ruszam powoli, bo jestem jakoś lekko zmęczony, ale z każdym kolejnym kilometrem czuję, że jestem jednak w formie. Droga nie jest jakoś skomplikowana, choć brakuje w dwóch miejscach na początku znaków. Wg mapy mam przekroczyć jeden potok i potem iść obok drugiego. Nic z tego. Jak to zrobisz jesteś na złej drodze. Trzeba się trzymać cały czas głównej, szerokiej i kamienistej drogi, idącej cały czas pod górę. Mija mnie jakiś terenowy, muzealny obiekt na czterech kółkach. Po 20min. mijam go, bo coś tam się jemu zepsuło. Później znów mnie wyprzedza. Wchodzę na część połoninną szlaku. Widzę, że jest prawie "żyleta". Piękny widok. Po prawej mijam 4 namioty - turyści jedzą śniadanie. Jest 8.45. Późno jedzą. Patrzę po terenie i widzę mój znajomy obiekt muzealny - wychodzą z niego turyści-leniuszki. Nie chce im się męczyć podejściem. Trochę dalej kolejna stoi terenówka. Blachy polskie - powiat Kępno (PKE) . Też podziwiają poranny widok na Marmarosy. Idę dalej. Za mną 150m turyści-leniuszki. Albo się zatrzymali i dali sobie spokój albo ja cosik za ostro idę w górę. Chyba to drugie. Ale muszę, bo wiatr zaczyna wiać bardzo mocno i dość zimny. Silniejszy niż na Hymbie w Borżawie. Na niższym wierzchołku Bliźnicy (płaski i o 8m niższy) zmieniam podkoszulkę i ubieram pełną zbroję. To nie przelewki. Szukam jakiegoś wygodnego i w miarę zacisznego miejsca na popas (idę już 3h 10min). Jest! Płaski kamień przy drodze z widokiem na główny, szpiczasty wierzchołek Bliźnicy. Kończę popas i idę na niego. Mijam grób jakiegoś Czecha, zmarłego 2 marca - pewnie lawina. Wchodzę na główny szczyt. Turystów malutko. Pod szczytem 2-3 osoby plus 6, które minąłem na podejściu. Widocznie wiatr najskuteczniej odstrasza. Widok ładny, choć widoczność się pogorszyła. Ale i tak jest nieźle. Dragobrat jak na dłoni, w dole szmaragdowe jeziorko. Robię nawrotkę, ale trawersem niższego wierzchołka Bliźnicy, słabo przedeptaną scieżką z kalafiorowatą trawą. Znów buty za kostkę ratują mnie przed skręceniem kostki. Jest niewygodnie, a ja idę dość żwawo. Kieruję się na Rachów, przez tzw. Płaj Bliźnicki. Na mapie wygląda płasko, ale w rzeczywistości nie jest. Wdrapuję się na Starą 1472m. Cześć Stara! Pieknie tu. Zwłaszcza widok na południe. Na zejściu dużo jagodziarzy - skończyli pracę i pakują się do dwòch ciężarówek. Jagód tu jeszcze bardzo dużo - widocznie późno dojrzewają.  Mijam schronisko Perelisok. To bardzo skromnie wyglądający, parterowy budynek. Nie wiem jaki tam standard w środku, ale spotkałem parę udajacą się na przechadzkę. Musieli być z tego schroniska, bo ubiór mieli mało turystyczny. Mężczyzna chciał kupić ode mnie lornetkę. Nie chciałem mu mówić, że musiałby za nią zapłacić średnią ukraińską pensję, więc powiedziałem tylko, że nie sprzedaję. Zresztą zgodnie z prawdą. Gdzie ja teraz kupię taką lornetkę? Powiększa 12 razy, średnica okularu 50mm i ktoś może się zaśmiać z tego, bo jego powiększa 20 a nawet 30. Ale te dzisiejsze lornetki to lipa. Moja, gdy kupowałem ją 24 lata temu, kosztowała 300zl - nie mało. Teraz te 20-stki kosztują tyle samo lub nawet mniej. Ale weź człowieku porównaj obraz z jednej i drugiej. Zdziwisz się. Bo ta 20-stka jakoś tak mniej dokładnie przybliża od mojej 12-stki. W rzeczywistości ta 20-stka przybliża razy 6-7, góra 8. To jest zwykły kant. Dobra optyka zawsze kosztuje i nigdy się nie starzeje - to nie mikroprocesory. Najlepiej więc kupić starą lornetkę 10/12x50, iść do sklepów z optyką, porównać obraz i kupić tylko taką, która faktycznie lepiej przybliża. Wracając do szlaku - niebieski - to on stara się trawersować wszystkie prawie napotkane szczyty, ale to nie jest coś strasznego, bo trawersy są na ogół po wschodniej stronie, skąd można podziwiać piękną panoramę, no i najeść się jagód do syta. Część widokowa kończy się praktycznie na szczycie Terentyn z masztem. Z niego wiedzie nieznakowana droga skrótowa i lepiej się jej trzymać, bo szlak wiedzie szeroką drogą o fatalnej dla stóp nawierzchni - skrzyżowanie kocich łbów z zębami rekina. Na drodze tej widziałem wolno zjeżdżajacy, stary wóz terenowy "obwieszony" 11-13 letnimi, czterema wyrostkami: jeden z przodu na masce opierał nogi o zderzak, dwóch na dachu w "koszu" i czwarty z tyłu stał na kole zapasowym i trzymał się rękamu "kosza". Nieźle to wyglądało. U nas by tak się nie dało, bo zaraz jakiś turysta zadzwoniłby na policję. Żeby jednak całkowicie uniknąć tej strasznej drogi na przyszłość radzę (i sam tak będę robił - o ile jeszcze tu zajdę) dojść do kolejnego szczytu o nazwie Mahurycja 1264m i od niego, południowym grzbietem z kulminacją 996m zejść do Rachowa. Trasa zajęła mi 13h, co pokazuje, że Płaj Bliźnicki wcale nie jest lajtowy.

Piątek, 5 sierpnia. Ostatni dzień pobytu w Rachowie. Dziś zaplanowałem trasę mocno eksperymentalną, tzn. nie wiem czy wypali, bo jest dużo niewiadomych. Jadę z Rachowa o 6.10 busem do Łazeszczyny (koszt 70hr). Jestem tam o 7.20, bo w Jasini bus ma 15min. postój (dlaczego? nie wiem, ale to bardzo częste tu na Ukrainie - te postoje w trasie). Pusto. Żadnej marszrutki do Koźmieszczyka, żadnej okazji. Mam w planie iść na Howerlę i grzbietem trochę dalej - max. do Turkuła a potem powrót grzbietem, czyli tą samą drogą. Ale jak nic nie złapię to klops. 10km do Koźmieszczyka potrafi trochę zmęczyć, a na pewno zabrać ok. 2h tak cennego czasu. Poprawiam wiązanie butów. Najpierw lewy but, potem praaaaa....."dobre rano". Odwracam głowę i widzę woźnicę na wozie i konia. Pyta się, gdzie idę? Odpowiadam, że do Koźmieszczyka. To wskakuj do woza! Wskakuję, choć wiem, że lekko nie będzie. Wytrzęsie mnie nieźle. Ale nie mam wyjścia. Jedziemy i trochę gadamy, ale nie za dużo, bo piękna cisza i piękna pogoda. W połowie drogi mija nas jeden samochód - i tylko jeden. Nagle stop. Co to? Muszę wyjść z woza. Woźnica poczeka. Ale dlaczego? Bo tu jest "bramka" parku narodowego. Wchodzę do drewnianej chatki. Oprócz tego, że mam zapłacić 50hr muszę jeszcze podać imię, nazwisko, narodowość (ale nie sprawdza paszportu), trasę jaką zamierzam przebyć i nr telefonu (nie znam. mam kartę KijivStar...ok, okazuje się, że nie trzeba uruchamiać specjalnej procedury sprawdzania nr fonu - więc po co to?). Jedziemy dalej. Widzę nowe mosty - stare zmyła powódź w 2012. Wjeżdżamy do Koźmieszczyka. Na podwórku jednego schroniska gra na gitarze młody mężczyzna, a drugi go filmuje. Zauważa nas, odwraca się i zaczyna "Ja nie lublju". Po lekturze Dominika Księskiego "Ogień to druga woda. Łuk Karpat" poznaję, że śpiewa Kukina. Mówię to woźnicy. Wymieniam jeszcze kilka nazwisk rosyjskich bardów. Woźnica się skrzywił i zaczął  o Moskalach mówić niepochlebnie, w stylu "wszędzie się pchają". Nie był fanem muzyki, a na pewno nie rosyjskiej bardowskiej. Odpowiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że mnie muzyka już męczy i że najlepsza muzyka to szum lasu, liści, potoków, dzwięki ptaków, dzwonków uwiązanych do szyi krów i owiec. Jak to powiedziałem nastąpiła jakaś u niego przemiana - otworzył się i zaczął opowiadać o swojej fascynacji lasem, o pracy przy wyrębie w Czechach. Dojechaliśmy do końca Koźmieszczyka. Czas wysiadać. Daję mu zwyczajowo pieniądze, a on się znów skrzywił i odmówił wzięcia. Zdziwiłem się trochę. Honorny człowiek - myślę. I odchodząc parę kroków klepnąłem się w czoło. No tak! To był Hucuł! Prawdziwy Hucuł z Łazeszczyny. Tylko Hucuł tu odmówiłby wzięcia kasy za podwiezienie. Powiedział mi jeszcze na odchodne, że będzie wracał między 17 a 18, więc jak zdążę, to mnie z powrotem zawiezie. Ale czy ja zdążę? Patrzę, że pusto tu jest. Godz. 8 45 i ruszam na Howerlę. Szlak żółty jest iście szlakiem potiomkinowskim. Wzorcowy szlak - szlak na pokaz. Znaków tyle, co na wszystkich moich dotychczasiwych trasach łącznie. Po prostu nie ma możliwości, aby się tu zgubić. Więc się nie gubię tylko walę ostro na przód. Trzeba się sprężać. Pusto i to mnie cieszy. Wyprzedzam tylko jedną parę turystów i mijam schodzącego rannego ptaszka. Tak jest do momentu wejścia prawie pod sam początek zachodniego podejścia na Howerlę. Howerla stąd urzeka. Piękna grań i bardzo stroma. Najefektowniejsza w całych ukraińskich Karpatach. Niestety - widzę sporo turystów. Ale to mi nie przeszkadza. Przeszkadza mi ciągłe ich nawoływania, głośne rozmowy. Brakuje tylko muzyki ze smartfonów. Spokojnie - będzie, za Howerlą. No nic. Próbuję się wyłączyć i idę na szczyt. Raz ścieżką, a raz "na dzidę" po płytach. Ale ścieżką lepiej, bo mniej sił się traci. Po drodzę widzę młode dziewczę z włosami do łydek. Prawie tak samo efektowne jak ta grań. Oby sobie ich tylko nie przydeptała na podejściu, bo wtedy fiknie koziołka w tył i się może to źle skończyć. Na Howerli tłumu nie ma. Jest tylko ok. 80-90 osób, porozrzucanych po całym wierzchołku. Aby uniknąć hałasu głośnych rozmów idę dalej i schodzę na wschód, trochę poniżej szczytu z ładnym widokiem na dalszą grań Czarnohory. Szukam miejsca na popas, bo trochę wieje. Siadam i.....słyszę w dole na przełęczy jazgot. Straszny jazgot muzyki ze smartfonu. No nie! Nie da się spokojnie coś zjeść. Wstaję i schodzę w dół. Załatwię tę sprawę po męsku. Po paru minutach schodzenia nie słyszę jednak już jazgotu. Odeszli. Ale ja już za nisko zszedłem, więc popas będzie na jakimś innym, cichym miejscu. Wchodzę na Breskuł 1911m. Tu nici z popasu. Też głośno. Wchodzę na Pożyżewską 1822m. Jak cudnie! Jestem sam. Korzystam z okazji i zmieniam podkoszulkę- w końcu jestem bez stanika. Sucha podkoszulka daje błogie uczucie komfortu, jakby się kaszmir założyło. Zabieram się do jedzenia. Ledwo jednak zacząłem wchodzi grupa, a za nią kolejna i oczywiście gadają jak enerdowcy odwiedzający Szczecin w latach 80-tych. Czyli bardzo głośno, choć są od siebie o 10-20cm. No to koniec popasu. Zjem gdzieś indziej. Idę szybko dalej, bo wymyśliłem sobie, że na Turkule (1933m) na pewno nikogo nie ma i tam zrobię sobie popas. To będzie w końcu półmetek, więc trzeba odpocząć. Mijam trawersem Dancesza 1855m, i śmigam po czarnohorskim "gorganie". Jest problem. Tu wielu turystów (co nie oznacza, że wszyscy) robią sobie odpoczynki na środku ścieżki. Trzeba więc ich omijać lub....łamać im nogi. Wybrałem to pierwsze. Mijam schodzących z Turkułu dwóch gadających gadów (sorry, ale słowo "turysta" nie może mi przejść przez gardo). Pocieszam się, że już ich na Turkule nie ma. Szybko się wspinam i jestem po 5h od Koźmieszczyka na Turkule. Wspaniały widok - jeden z najpiękniejszych. Wspaniałe jest też to, że jestem sam. Przechodzę trochę dalej, aby zobaczyć jezioro Niesamowite i....rzeczywiście - niesamowity tam hałas. Hałas jak w kurniku nad ranem. Stąd, ze szczytu, słyszę wszystkie nawoływania, krzyki, piski. Patrzę przez lornetkę. Coś ok. 100 ludzi, a na ścieżce prowadzącej do jeziora widzę kolejne 50 osób, ale wracających na obiad. Jest w końcu 14-sta. Na domiar złego na szczyt wchodzi od strony jeziora parka i oczywiście gadają. Ona pierwsza, a on jej wtóruje. Oglądam jeszcze przez lornetkę sytuację na dalszym grzbiecie czarnohorskim i widzę brak turystów tylko na Gutin Tomnatyku. Niedobrze. No nic. I tym razem nie zjem. Biorę manatki i lecę na Dancesz. Zauważyłem, że wszyscy go trawersowali, co może oznaczać, że nikogo tam nie ma. Po niedługim czasie jestem na Danceszu. Nie pomyliłem się. Jestem sam. Widoki są ładne. Ale najważniejsze, że jest cicho. Robię popas. W połowie popasu żałuję, że nie mam pozwolenia na broń i nie mam przy sobie sztucera myśliwskiego. Widzę bowiem tę parkę z Turkułu, wchodzącą na Dancesz. Ona tym razem milczy - pewnie już zmęczona. Za to on nawija makaron na uszy jak mistrz kuchni włoskiej. Ale o dziwo - szybko schodzą. No pięknie. Znowu cicho. Już prawie skończyłem jeść, gdy nagle widzę z drugiej strony wchodzącego turystę. Ale jest sam. Uff. Sam do siebie gadać nie będzie, więc groźny nie jest. Rozgląda się i podchodzi do mnie. Pyta się o jezioro Niesamowite. Mówię mu cierpliwie co i jak. W końcu trzeba ludziom pomagać. Odchodzi. Ale nie. Zatrzymał się i znów idzie do mnie. Staje metr ode mnie i nawet w najczarniejszych myślach nie byłem w stanie wyobrazić sobie to, co on uczynił. Wyjął smartfona i zaczął rozmowę przez głośnik. Na Danceszu nie ma zbyt wiele kamieni. Można nawet powiedzieć, że nie ma ich tam prawie wcale poza dużymi płytami i paroma małymi kamyczkami. Tam, gdzie siedziałem nie było w ogóle kamieni - sama trawa. To go uratowało. Szukałem ciszy po całej Czarnohorze i nigdzie jej nie znalazłem. Nie ma tłumów takich jak w Polsce i liczyłem w duchu na to, że hałas będzie mniejszy niż u nas. Przeliczyłem się. Na szczęście wychodzi na to, że cały ruch turystyczny koncentruje się w Czarnohorze. Poza nią jest ok. W powrotnej drodze ludzi było mniej na szlaku, a więc i nastrój lepszy, choć zdarzały się nadal gadające gady. Najlepiej chyba jednak wyjść tak, aby na grzbiecie Czarnohory być o 8-9 godzinie. Inaczej góry te tracą cały swój urok. Tak, jak swój urok straciły Berdo-Płaj. Widoki te same, ale oglądane w mocno kontrastującym otoczeniu, nie cieszą. Zejście z Howerli trudne, bo trzeba mocno uważać na tych płytach. Sprint do Koźmieszczyka i jestem o 18-stej. Ale Hucuła nie ma. No trudno. Czeka mnie dodatkowe 10km, czyli znowu maraton. Idę kilometr i nagle słyszę za sobą ciężarówkę. Macham i o dziwo zatrzymuje się. Dziwne, bo jest już dwóch pasażerów. Jeden młody chłopak siada ekwilibrystycznie i jest miejsce dla mnie. Jedziemy do Łazeszczyny, ale tylko 15min. krócej niż koń z wozem. W Łazeszczynie udaje mi się po 30 min. złapać stopa do Jasini. Ale w Jasini muszę czekać aż do 20.30 na kurs do Rachowa. Zajeżdżam już w ciemnościach. Trudno. Najważniejsze, że eksperyment się udał. Jutro przemieszczam się do Dzembroni. Wyjazd o 9.10 do Tatarowa (kurs na Iwano-Frankiwsk, czyli Stanisławów). 



tagi: ukraina zakarpacie rachów karpaty góry 

OjciecDyrektor
11 listopada 2022 06:27
6     696    5 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

OjciecDyrektor @OjciecDyrektor
11 listopada 2022 06:28

W niedzielę część szósta - ostatnia. 

zaloguj się by móc komentować

emirobro @OjciecDyrektor
12 listopada 2022 05:38

W tym odcinku opisu Pana wedrowek jest slowo Hucul ale nie ma wzmianki o Pokuciu, ktore Kazimierz Wielki wlaczyl do Korony w roku 1349.  Ciekawe czy pomyslal Pan o odwiedzeniu Obertyna dla bitwy z roku 1531.

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @emirobro 12 listopada 2022 05:38
12 listopada 2022 07:26

Chodziłem tylko po górach, choć Kuty leżą u bram Karpat, od północno-wschodniej strony. Łazeszczyna jest po południowej stronie. Huculi rozestrzenili się po południowo-wschodnim Zakarpaciu i po północnej Rumunii nawet.

Nie zamierzałem odwiedzać Obertyna. Celem relacji jest dać ludziom konkretny opis, co, gdzie, kiedy i za ile. Tak by mogl8 bez stresu i obaw naeet sami pojechać w te góry i pochodzić z lekkim plecakiem (bo wiem, że nie wszyscy są w stanie dzwigać pod górę ciężkie wory - ja jeszcze mogę, ale nie jestem masochistą i jak nie trzeba, to nie męczę się). 

zaloguj się by móc komentować

emirobro @OjciecDyrektor
12 listopada 2022 18:20

Jezeli "celem relacji jest dac ludziom konkretny opis, co, gdzie, kiedy i za ile" to obawiam sie, ze ilosc tych ludzi (czyli targeted audience) jest niewielka. Przyczyn jest wiele. Ale widac to dokladnie po malejacych statystykach pod Pana relacjami. 

Mnie od dawna interesowali Huculi i Pokucie oraz slady polskosci czy RON-u na tych terenach.  Piosenka dla "Hucula nie ma zycia jak na poloninie" byla kiedys bardzo popularna na obozach harcerskich i innych. Znam kilka osob ktore sie tam urodzily lub ich rodziny.

Moze w ostatnim odcinku (6-tym) znajdzie Pan miesce na pare dygresji na ten temat.

Wikipedia stwierdza, ze:
Przystanek kolejowy Łazeszczyna istniał przed II wojną światową. W dwudziestoleciu międzywojennym był najdalej na wschód położonym punktem zatrzymywania się pociągów w Czechosłowacji i ostatnim przed granicą z Polską."

https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81azeszczyna_(przystanek_kolejowy)

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @emirobro 12 listopada 2022 18:20
12 listopada 2022 20:57

Niech mi Pan wierzy, ale właśnie tylu odsłon się spodziewałem. Nie każdego to interesuje. Nawet powiem więcej - mało kto ma tu na portalu takie pasje, więc to zrozumiałe, że ich to nie interesuje. Mnie to jie deprymujume, ani nie drażni. Nie napusałem tegi dla popularnosci. Wiedzę o Jucułach możesz Pan znaleźć w kaiążkach, ale tego jak się poruszać po górach ukraińskich już nie - nawet w tzw. przewodnikach jest z tym marnie. Ci co chodzą po górach docenią to. Więc to dla nich, ale też i dla siebie - ot taka pamiątka. Jak spotkam znajomych, to mogę zamiast powtarzać to samo dać im link - niech czytają, jak mój wyjazd ich interesuje. 

Tak więc spokojnie. Po tej relacji następna notka wkopie Pana w ziemię....:)

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @emirobro 12 listopada 2022 18:20
12 listopada 2022 21:04

Proponuje Panu przeczytac t tetralogię Stsnisława Vincenza "Na wysokiej połoninie". 1. Prawda starowieku, 2. Zwada, 3. Listy z nieba, 4. Barwinkowy wianek (niedokończona). 

Poza tym o Huculszcxyźnie dużo pisano w almanachu karpackim "Płaj" wyd. Rewasz (było w sumie wydanych 60 mumerów). W niektórych bibliotekach można znaleźć i poczytać na miejscu. Ponadto został wydany album-książka Andrzeja Wielochy tytuł bodajże Huculszcxlzyzna na starej fotografii albo Czarnohora na starej fotografii. 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować