Via Dolorosa
Wtorek, 25.06.24. Po wczorajszym hardkorze wstaję rano, po 5 godzinach snu i jest ok. To pewnie piwo, które wypiłem wieczorem, bo słyszałem, że jedno piwo przyspiesza regenerację po dużym wysiłku i odwodnieniu. O 6 rano wychodzę na drogę. W planie wejście na Howerlę i grzbiet Czarnohory, aż po Gutin Tomnatyk, a powrót przez Szpyci. Do schroniska Zaroślak, gdzie początek szlaku, jest ponad 10km. Kiepsko. Ale może coś będzie jechać, to złapię stopa. Ledwo uszedłem 300m słyszę, że coś jedzie. Macham jak pingwin. Zatrzymuje się. Do Zaroślaka można? Można. Wsiadam na przód i pytam się ile? Ile chcesz. Wrzucam 100hr. Przy Zaroślaku jestem o 6.45, a więc prędkość rowerowa, ale szybciej się nie da. Samo schronisko odnowione z zewnątrz prezentuje się nawet nieźle. Ale otoczenie to posowiecki koszmarek. Ruina, zaamortyzowane, rozpadające się. Poniżej Zaroślaka budy z pamiątkami. Kupiłem 3 fotki po 20hr każda. Tylko te trzy wytrzymywały moje kryteria estetyczne. Małe z magnesem do przyklejenia na lodówkę - taka moda tu, a z modą żartów nie ma.
Idę niebieskim szlakiem przez tzw. Plecy. Ładny las. Po drugiej stronie potoku w lesie pole namiotowe - 20 namiotów naliczyłem. Nie każdego stać na nocleg w schronisku, choć nie wiem jakie ceny, bo nie wchodziłem do środka. Szlak niebieski w pierwszej części można nazwać szlakiem korzennym. W zasadzie same korzenie na ścieżce. Ciężko po tym się chodzi, a po deszczu to szczyt kozactwa. Szlak przekracza potok, skręcając w lewo i pnie się bardzo stromo. Czuję, ze chyba jednak nie jestem w formie. Męczę się. Po największej stromiźmie korzenie się kończą. Uff. Patrzę na zegarek i na gps logger. Przeszedłem w 20 minut 250m przewyższenia. Ejże, chyba nie jest tak źle. Dalej jest już spokojniej pod górę, ale patrzę w niebo i coś czuję, że dziś sobie nie popatrzę na panoramy. Chmury zaczynają sie od 1500 m.n.pm. Na szczęście są suche i wiatru nie czuję. Myślę czy aby nie poczekać aż się rozjaśni - tak jak wczoraj - gdy zrobiła się ładna pogoda od ok. 12-stej. Zarzuciłem ten pomysł, bo rozgrzałem się i szkoda by mi było to stracić. A więc idę. Po 20 minutach ścieżka robi się coraz stromsza. W końcu wchodzę w teren, który jest tak stromy, jak w Tatrach Wysokich. Muszę się podpierać rękoma, czyli wdrapuję się na czworaka. Nogi, czyli uda bolą. Do tego w dole usłyszałem jakieś bardzo głośne wrzaski, a więc idą za mną ukraińscy turyści. Zeby tylko być na Howerli samemu, w ciszy i spokoju choćby przez 15 minut.
Wreszcie pokonuję ostatnie metry tej najgorszej stromizny i odpoczywam trochę. Nie słyszę już głosów, a więc weszli w ścianę i dyszą jak parawozy. To dobrze. Dalej teren się wypłaszcza. Widzę krzyż, ale wiem, że to nie szczyt. Widoczność na 50m. Po wypłaszczeniu szlak się podnosi, ale nie za mocno. Dopiero dalej zaczyna znowu ostrzej prowadzić. Zaczyna się atak na szczytową kopułę. Wtem czuję fajne ciepło. Odwracam się i widzę jasność - czyli bardzo jasną mgłę, emitującą ciepło. To słońce przedziera się przez chmury. Hura! Będzie słoneczko na Howerli. Tymczasem stromizna robi się coraz większa. W końcu odsłania się szczyt i widzę z przerażeniem, że mam jeszcze minimum 200m podejścia w pionie. Albo jestem skrajnie zmęczony albo sam już nie wiem co. Robię zatrzymankę co 20 kroków. Nagle myśl, że ja tam nie dojdę przed tymi wrzaskunami. Pierwszy raz w życiu ogarnęło mnie takie zniechęcenie (nawet podchodząc na Jarząbczy w Tatrach Zachodnich z przeł. Niskiej nie miałem tego). W końcu jednak dochodzę. Jest 9, czyli szedłem 2 godziny. Na szczycie dwóch młodych meżczyzn. Rozmawiają trochę, ale nie za głośno. Po 10 minutach się zwijają. Jestem sam. Jak błogo! To nic, że wieje zimny wiatr. Jest słońce u góry, a reszta niewidoczna - tonie w chmurach. Gdy juz zacząłem się przygotowywać do zejścia nagle wrzask. To turysta daje znać, że wchodzi na Howerlę. 45 minut po mnie. Potem jeszcze 4 inne osoby. Wszyscy w wieku ok. 15 lat.
Ledwo zacząłem schodzić, a Howerla zatonęła znowu w chmurze. Ale to nic. Wiem, że cały grzbiet aż do Turkułu jest pusty. O to mi chodziło. Dwa lata temu zrobiłem fotki, ale ciszy nie miałem. Fotek nie potrzebuję, więc cieszę się ciszą. Z Howerli schodzi się mnie strasznie ciężko. Uda najbardziej bolą właśnie na stromych zejściach. Myślę, czy jest sens iść dalej z czymś takim. Ale na Breskule znowu pojawia się na chwilkę słońce i idę. Wpływem pogody na wytrzymałość i siłę człowieka powinni się zająć fizjologowie, bo nic tak nie zniechęca jak złe warunki atmosferyczne i nic tak nie pobudza, jak dobra pogoda. Na Pożyżewskiej spotykam ludzi zbierający kwiatostan z brusznicy - pewnie pracownicy Stacji Botanicznej na Pożyżewskiej. Dochodzę do trawersu Dancesza i robi się pięknie. Cały Turkuł w słońcu, Rebra i Gutin Tomnatyk także. Na Turkule robię popas. Siedzę na słupku granicznym. Najwygodniej, bo trawa jest z rosą. Jeziorko Niesamowite pod Turkułem to już nie miejsce turystyczne - to miejsce piknikowe. Tu zawsze są ludzie. Ale hałas jakiś taki mało dokuczliwy. Przechodzę powyżej jeziorka i mam problem. Metr wyżej jest spory płat śniegu i zwyczajnie z ścieżki zrobił się basen. Omijam poniżej, po trawie. Trawa ledwo co uwolniona spod śniegu jest szara. Widzę więc dokąd sięgały jeszcze niedawno płaty śniegu. Niedługo zacznie się ostatnie poważne podejście na Rebrę. Teraz jednak walczę z kijkarzami. To są osobnicy, którzy nie dość że chodzą tak, jakby nie potrafili chodzić bez kijków, to jeszcze nie pomyślą, aby przy mijaniu przełożyć jeden kijek do drugiej ręki - "ścieżka jest moja i tylko moja". Muszę stać i czekać, aż grupa kijkarzy mnie minie. Nie dość, że rozmawiają tak jak Niemcy z NRD na zakupach w Szczecinie w latach 80-tych i 90- tych (czyli tak głośno, aby każdy ich słyszał z 20-30 metrów), to jeszcze nie widzą innych. Ale weź im włącz w telefonie metal lub inny łomot, to od razu ci zwrócą uwagę, abyś posłuchał tego na słuchawkach. No dobra - przyjechałem odpoczywać, a nie denerwować się. Idę dalej. Pogoda jest dynamiczna strasznie. Raz widoczność oszałamia, a raz pojawia się mgławica planetarna i nic nie widać na więcej niż 30 metrów. Pan Bóg bawi się dziś z nami w ciuciu-babkę.
Wchodzę na Rebrę w młgawicy. Za Rebrą na 2-3 sekundy pojawiają się piękne widoki. Ale nagle znowu mgła i klops. Patrzę na zegarek - trzeba wracać, bo inaczej nie zdążę do sklepu na 19-stą (sklep czynny dp 20-stej, ale o ok. 20-stej chcialbym zjeśc jakis obiad). Na Gutin Tomnatyk pójdę z innej strony. Wracam przez Szpyci. Szpyci słyną z fantastycznych skał na zboczu wschodnim. Na razie ich nie widzę, ale nagle pojawiają się. Szybko wyciągam fon (bo wiem, że dziś refleks jest najważniejszy) i cykam. Potem znowu mgła. Idę dalej taką ścieżkę tuż nad stromym zboczem. Jest mgła, nic nie widać. Wtem otwiera się niebo, pada światło i widzę coś cudownego. Znów strzelam fotki, jak oszalały. Co za szczęście znaleźć się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Niestety w fonie zdjęcia wyszły niezbyt cudownie. Samsung A54 niestety nie radzi sobie w trudnych warunkach oświetleniowych. Na główny szczyt Szpyci nie wchodzę, bo wybrałem ładny widokowo trawers po zachodniej stronie. Po jakimś czasie widzę ścieżkę w górę, prowadzącą na szczyt. W górze ludzie mnie wołają, że to dobra ścieżka. Nic z tego. Nie ma głupich. Nie chce mnie się wchodzić pod górę, a potem schodzić. Już to wczoraj ćwiczyłem aż trzy razy. Zresztą widoki z tego trawersu są piękne i nie sądzę, aby z samego, płaskiego wierzchołka Szpyci były jeszcze piękniejsze. Tu mam duzą ekspozycję terenu, a na płaskim szczycie ekspozycja jest kiepska.
Schodzę łagodnie w dół, tracąc 200m. Moja - teoretycznie znakowana na zielono - ścieżka wchodzi w kosodrzewinę i zaczyna się dość strome zejście. Trudności potęgują korzenie i kamienie oraz wąski przepust. W normalnych warunkach nie byłoby dużego problemu, ale po wczorajszych wrażeniach czuję, że albo padnę albo mięśnie się wezmą w garść. Już wiem, że cała moja aklimatyzacja, czyli wypady na lekko, potrwa dłużej, niż planowane trzy dni. Całą Czarnohorę przejdę na lekko. Jedynie zmienię rejon stacjonowania i z dużym plecakiem przejdę najłatwiejszym wariantem do Dzembroni. Ten najłatwiejszy wariant niedługo poznam, bo właśnie nim będę dziś wracał. Tymczasem kosówka się kończy i zdziwienie, bo widzę wreszcie zielony znak. Dochodzę do przełęczy między Maryszewską a Szpyciami i skręcam w nieznakowaną ścieżkę w lewo, do doliny Prutu. Zapamiętuję jej przebieg, obracam sie w tył w mejscach, gdzie trzeba skręcić. W końcu będę szedł w odwrotną stronę. Ścieżka jest fajna. Biegnie prawie poziomo. Jest trochę przeszkód wodno-błotnistych, ale tylko jedna wymaga asekuracji kijkiem. Niestety, czym niżej, tym gorzej. Więcej błota, dużo śliskich korzeni. Ścieżka zaczyna biec równolegle do potoczku. Ten odcinek jest mocno wyczerpujący, bo więcej sił zabiera walka o utrzymanie równowagi. I ja mam tędy iść z dużym plecakiem? Jestem już wykończony. Czoło moje wygląda jak andyjski salar - nic tylko skrobać sól i dodawać do ryb. Pod koniec pojawia się wiatrołom. Niby leśnicy posprzątali najgorsze, ale i tak muszę kilkanaście drzew przejść wysokim okrakiem.
W końcu dochodzę do doliny Prutu i niespodzianka. Wpadam wprost na parking, skąd odjeżdżają busy do Worochty i nie tylko. Pytam się jednego, kiedy odjeżdża? Jak się zrobi komplet. Patrzę, że brakuje dwóch osób. Pytam się - ile? 200 hr. Ja tylko do Zawojeli - odpowiadam. To co z tego? W sumie ma rację. Zajmuję miejsce dla kogoś, kto i tak mu wsiądzie, bo on będzie jechał do Worochty. Zgadzam się i akurat przychodzą dwie osoby. Jedziemy! Jestem szczęśliwy, bo marsz 8 km do Zawojeli, to byłaby katorga straszna. A jeszcze zajęłoby to min. 1.5h. Jest 18.25, a więc będę na 19 w sklepie. Uff. Jedziemy wolno. Bus ma ponad 35 lat. Wyprzedzają nas dwa inne. Nic tam. Ważne, że jadę, a nie idę. W Zawojeli nie ma znowu prądu. Znowu, bo codziennie są w różnych porach przerwy. W Iwano-Frankiwsku także. Dlaczego? Bo wojna. Dzis nad Breskułem usłyszałem grzmot - to samolot wchodził w naddzwiękową prędkość. Trochę te przerwy prądu dezorganizują mi porządek dnia. No ale przynajmniej jest ciekawie. Nigdy nie wiem, kiedy to nastąpi, a więc robię dużo rzeczy na zapas. Np. gotuję wodę do termosu. Jestem już w domku i piję piwo "Lwowskie 1715", bo skoro tamto zadziałało, a przynajmniej nie zaszkodziło, to czemu nie? W końcu miałem dziś prawdziwą drogę krzyżową.
Zdjęcia:
Zdjęcia z tego rejonu z wyprawy z przed dwóch lat:
tagi: ukraina góry karpaty ukraińskie czarnohora
![]() |
OjciecDyrektor |
6 września 2024 00:12 |
Komentarze:
![]() |
atelin @OjciecDyrektor |
6 września 2024 08:44 |
1985 i 1986 - to lata, kiedy przelazłem Tatry nasze na wszystkie strony, aż sobie wstąpiłem do Straży Ochrony Przyrody, bo ta legitymacja pozwalała na szwendanie się poza szlakami. Słowackie też zaliczyłem nielegalnie. Dolina Hlińska w czasie burzy do dzisiaj mi huczy w głowie.
Ale nigdy, przenigdy nie przyszło mi do głowy, żeby te moje wyprawy opisywać w taki sposób. Ciekawe, jak opisałbym dzisiaj. Dobre.
![]() |
OjciecDyrektor @atelin 6 września 2024 08:44 |
6 września 2024 08:53 |
Tez zaluję, że nie opisywalem wcześniejszych. Wspomnienia sie zacieraja z czasem.
W Tatrach Slowackich rządzi u mnie przel. Zawory i Gładka Przelęcz oraz Radove Skaly na zachodnim krancu. A to dlatego, ze to sa jedyne odludne widokowe miejsca w rejonie Tatr.
![]() |
atelin @OjciecDyrektor |
6 września 2024 09:02 |
Przez Gładką wracałem do Polski.
![]() |
OjciecDyrektor @atelin 6 września 2024 09:02 |
6 września 2024 09:07 |
Mnie tam w 1996 złapała Straż Graniczna i odeskortowali do Zakopca. Potem byl prokrator...:) - nielegalne przekroczenie granicy.
![]() |
atelin @OjciecDyrektor 6 września 2024 09:07 |
6 września 2024 09:31 |
WOP-u na Gładkiej nie było, może dlatego, że lało jak cholera. Pamiętam namiocik WOP-u po drodze na Rysy. Spisywali każdego wchodzącego. Strach było nie wracać. Ciekawe dlaczego tylko tam? Bo Kuroń z Havlem się tam spotykał?
![]() |
klon @OjciecDyrektor |
6 września 2024 16:03 |
<<< To pewnie piwo, które wypiłem wieczorem, bo słyszałem, że jedno piwo przyspiesza regenerację po dużym wysiłku i odwodnieniu.>>>
Tako rzekł mi maratończyk. :)
Dzięki za kolejny dzień..
![]() |
OjciecDyrektor @klon 6 września 2024 16:03 |
6 września 2024 19:01 |
Biegałem kiedyś tylko pól-maratony po lesie. Ale w górach kilka tras miało ponad 40km - np. dwa lata temu...:). Szkoda, że piwo takie ciężkie...:)
![]() |
klon @OjciecDyrektor 6 września 2024 19:01 |
6 września 2024 20:31 |
Można zawsze planować zejście w punk dystrybucji chmielowego izotonika.
Mieliśmy tak ustrawioną trasę w Sudetach. O trzy dekady ....lżejszy wtedy byłem. :)
![]() |
qwerty @OjciecDyrektor |
6 września 2024 20:48 |
Fajne opisy. Wspomniałem sobie swoje wyprawy 50 lat temu. Czerwiec 1976 Górce góral na taczkach wiezie worek cukru. Schodzimy do sklepu i pólkilo cukru chcemy wtedy dowiadujemy się że podwyżki i cukru ni ma. Na szczęście w knajpach w cukierniczkach jeszcze był.
![]() |
MarekBielany @OjciecDyrektor 6 września 2024 08:53 |
6 września 2024 20:52 |
Przepraszam, że się wtrącę.
Wspomnienia sie zacieraja z czasem.
To jest prawda, ale nie do końca. Latoś wiosną coś mnie wzbudziło, aby odświeżyć pamięć sprzed lat czterdziestu sześciu. Pamięć to jest ciekawe ustrojstwo, lub ciekawy dings.
P.S.
:)
![]() |
MarekBielany @qwerty 6 września 2024 20:49 |
6 września 2024 20:58 |
Tak to się robi tu !
Worek cukru - po kilogramie - to było 25 czy 50 ... Już zapomniałem, ale pewnie gdzieś jest rachunek za sklepu.
:)
![]() |
OjciecDyrektor @qwerty 6 września 2024 20:48 |
6 września 2024 21:22 |
No cukier w górach musi być. Na samym tłuszczu niby mogłem latsć, ale organizm czasem domagał się tak natarczywie czegoś słodkiego, że musiałem kupić a to lody, a to napój gazowany słodzony.
![]() |
OjciecDyrektor @MarekBielany 6 września 2024 20:52 |
6 września 2024 21:24 |
To tylko irywki. A tu chodzi o cały dłuższy etap w życiu. To se ne wrati...
![]() |
MarekBielany @OjciecDyrektor 6 września 2024 21:24 |
6 września 2024 21:40 |
No
nie wiem.