-

OjciecDyrektor : Kiedy bogowie zorientowali się, że nie zdołają ukryć wszystkich swoich szwindli, stworzyli ekonomistów.

Ukraina na lekko 2022 cz. 3/6 - Kołoczawa

Piątek, 15 lipca. Jadę z całym majdanem do Miżhirji. Koszt 90hr. Dojechalem tam w nabitym małym busie w godzinę i 20 minut (w zasadzie to wszędzie są tylko takie małe busy na max. 20-25 osób). Bylem tam o 10.20. Miasto pod względem architektury nędzne. Bardzo smutne wrażenie robi. Trupiarnia. Na dworcu autobusowym okazało się, że nie ma kursów do Kołoczawy. Jest porządna droga przez przełęcz - raptem 30km do Kołoczawy - ale nie da rady. Inny wariant to na Chust i z Chustu, ale to droga okrężna na ponad 130km. Dramat. Co robic? Podchodzi do mnie nagle kobieta z córką i mówi, że słyszała, że ja chcę do Kołoczawy. Ona chce do Synewirskiej Polany. Proponuje wynająć taxi i podzielić się kosztami. A ile to kosztuje? - pytam taksówkarza. 600hr. Ale ja zapłacę 200, bo wysiadam w mniej niż połowie trasy. Zgoda. Dzięki Ci Matko Najświętsza! Wysiadam z taxi i dalej z buta 12km. Dużo, ale w dół. Najpierw przez Synewir - duża wieś (nawet kantor mają). Potem Negrowiec (tu mija mnie bus, który kursuje z Synewiru do Chustu, nie wiem czy coś dojeżdża dalej, np. do Synewirskiej Polany i Słobody) i w końcu po 3h dochodzę do Kołoczawy. Zatrzymuję się w Četnickiej Stanicy - to takie schronisko. Właścicielem jest Czech, pracują Ukraińcy. Wszyscy turyści w swych relacjach polecali to miejsce, więc się zatrzymuję. Zresztą było jako pierwsze i nawet nie chciało mi się iść dalej. Doba kosztuje 250hr czyli ok. 33zl. Może byc. Najpierw wady - pokoik maly 9m kw. razem z łazienką, mała ława, jeden taboret, brak szafy i szafek na rozłożenie rzeczy, akustyczne ściany - słyszę jak jedyny sąsiad chrapie i "słucha" serialu na smartfonie (jakiś anglosas), brak lodówki. Zalety - na werandzie można rozłożyć i szybko wysuszyć rzeczy, można coś ciepłego zjesć (jajecznica z cebulą i kiełbasą plus ogórek - smaczne, koszt 100hr czyli 13zl....zresztą tu każdy inny ciepły posiłek- smaczny - razem z czymś do picia kosztować mnie będzie 100hr). To jest ogromna zaleta, bo inne rozwiązanie to droga restauracja hotelowa. Robię rekonesans Kołoczawy. Bogatsza wieś, bo eternit w mniejszości. Do tego lepsze samochody (nawet porszaka Cayenne widziałem). Sklepy zaopatrzone tak jak wszędzie, czyli dość marnie - gdy idzie np. o wędliny. Jest kościół grekokatolicki i jest nawet muzeum-skansen. Wchodzę tam - 50hr. Stare drewniane chaty. Ciekawe, choć w Polsce lepsze. Położenie piękne. Najpiękniejsza jest Strymba (później się przekonam, że to chyba najpiękniejsza góra w całych Karpatach ukraińskich). Wspaniale się prezentuje od zachodu. Jak K2.  Jutro na nią idę.

Sobota, 16 lipca. Wychodzę o 5 50 (czyli 4.50 czasu polskiego). Idę na Strymbę 1719m, niebieskim szlakiem, a potem przez przeł. Pryslop na poł. Krasną i powrót do Kołoczawy - taki jest plan. Jest rześko, tak rześko że zakładam rękawice. Ale pogoda jest,więc będą widoki. Idę przez wieś i w połowie wsi przypętał się miejscowy pies. O nie! Nie będziesz ze mną szedł - nie ma głupich. Już trzy razy w życiu spotkało mnie coś takiego i nie chcę po raz czwarty psuć sobie wycieczki. Ręką się zamachnąłem, pies odskoczył, ale szedł 10m za mną. Kurcze, jak dalej będzie szedł, to przy wejściu na szlak rzucę jakimś małym kamykiem, aby zrozumiał, że nie jestem tym, za kogo mnie ma. Na szczęście po 10 minutach odpuścił sobie. Idę i się niecierpliwię, bo nie widzę, aby gdzieś ten niebieski szlak się zaczynał - a miał  wg mapy ok. 500m za cerkwią prawosławną w górnej Kołoczawie. Widzę drogę odchodzącą w porządanym kierunku, ale bez znaków. Postanawiam wziąć sprawy w swoje ręce i idę nią. Wspinam się po ścieżce wydeptanej przez krowy. Skoro krowa daje radę, to człowiek też. Ale po pewnym czasie robię skrót na grzbiet, bo myślę sobie, że tam jest ścieżka. Nieprawda. Nie ma. Biorę kompas, mapę i zastanawiam się, gdzie ja jestem? Idę na kreskę i po pewnym czasie trafiam znowu na tę krowią ścieżkę. Teraz już idę pokornie nią. Doprowadza mnie do scieżki biegnącej grzbietem. Na mapie jej nie ma, ale ja już wiem, że na ukraińskich mapach połowy ścieżek nie ma. Więc się nie przejmuję. Las się skończył i widzę, że ten mój właściwy grzbiet z niebieskim szlakiem jest przede mną, ale oddziela mnie głęboka dolina. Patrzę na mapę i widzę, że ten grzbiet, na którym jestem łączy sie wyżej z tym tam. No to wio pod górę. Ścieżkę nagle zagradzają zagrody, ale ja wiem z innych relacji, że wystarczy bramę zagrody otworzyć, a potem ją za sobą zamknąć i iść dalej. Tak robię. W końcu na wysokości ok. 1000m dochodzę do niebieskiego szlaku (potem się okaże, że początek/wejście był bardzo dobrze oznaczony i widoczny). No to jestem w siodle! Szlak wchodzi w bukowy stary, karłowaty las i robi sie stromo. Jestem lekko zmęczony tym samodzielnym wytyczaniem sobie początku trasy, ale idę twardo. Po jakimś czasie las bukowy ustępuje świerkowemu i robi się bardzo ładnie. Ścieżka przyjemna, las miły dla oka. Po wyjściu ze świerków robi sie cudnie. Jeśli kiedyś śnił mi się szlak marzeń, to właśnie teraz nim idę. Wszystko tu jest takie piękne, harmonijne - trawy, gorgan (gołoborze), kosówka. Trawersuję szczyt Strymby i wychodzę na przełęcz między Strymbą a Stremynisem. Staję jak wryty - jeziorko, a raczej duża kałuża na samej grani. Pięknie to wygląda na tle gór. Słońce, niebo i chmurki odbijają się w tafli. Jest tu tak ślicznie, że nie chce mi się iść na Strymbę. Czuję zmęczenie. Chyba przechodzę kryzys. No ale po 40 minutach idę w końcu na Strymbę. Wspaniałe widoki choć wieje silny, zimny wiatr. Dosłownie późna jesień tyle, że w lipcu. Rozkładam się w zagłębieniu pod krzyżem na szczycie Strymby i robię popas. Po popasie czuję, że siły słabo się regenerują, więc postanawiam skrócić trasę i nie wchodzić na poł. Krasną, tylko z przełęczy Pryslop zejść do Kołoczawy. Przed zejściem ze Strymby idę na niedaleki drugi wierzchołek, porośnięty karłowatymi krzewami. Ścieżka omija je i wyprowadza na północną stronę - cudowny widok na grań odchodzącą w stronę Perednej.  Schodząc ze Strymby widzę konie stojące przy jeziorku - oznacza to, że teren wokół raczej nie nadaje się do ewentualnego czerpania wody (odchody końskie są potem rozprowadzane przez deszcze po całym terenie i do strumieni). Idę drugą stroną jeziorka, by konie się nie stresowały i mnie nie pogryzły. Widzę ścieżkę idącą granią na Stremynis. Ruszam nią i po niedługim czasie staję przed zwartą kosówką. Rezygnuję więc ze zdobywania szczytu, bo nie czuję się na siłach  - dzięki Ci Panie Boże! Gdybym go zaatakował i potem z uporem szedł granią, to miałbym taki hardcore, że do końca życia bym to pamiętał. Dzięki temu, że się cofnąłem, zobaczyłem, że trawers Stremynisa, idący na przeł. Pryslop został wyznakowany na zielono. Nowy szlak. Starannie. Są nawet "stare" oznaczenia, tzn. niebieskie paski folii w terenie odkrytym. Schodząc na przełęcz trzeba uważać, bo szlak miejscami bardzo bardzo stromo prowadzi. Na przełęczy jakaś pani rozstawiła trzy leżaki i przy drewnianym stole ustawia artykuły spożywcze. Całość wygląda jak przygotowania do programu a'la Makłowicz. Ukraińcy uwielbiają wypoczywać w plenerze, gdzie główną atrakcją jest jedzenie. Bez jedzenia nie ma prawdziwego wypoczynku. Była tylko ta pani, ale na przełęczy stało coś ok. 40 wiat do biesiadowania. Schodzę bardzo łagodnie nachyloną, utwardzaną i w miarę równą drogą szutrową. Osobowy dojedzie tu z Kołoczawy bez problemu. W drugą stronę, do Ust Czornej także (kierowca busa, z którym jechałem z Tiaczowa do Ust Czornej powiedział mi, że on tym swoim busem czasem jeździ przez przeł. Pryslop). Tak mija sobota. Jutro na Tiapesz/Tyapesz.

Niedziela, 17 lipca. Piękny słoneczny poranek. Idę na mszę do grekokatolików. Mały murowany kościół na ok. 60-70 wiernych. I tylu było mniej więcej na mszy. Obok za płotem prawosławna cerkiew, duża, tonąca w złoceniach. Taki "disneyland", czyli artystyczny kicz. Msza pięknie odprawiana przez dość młodego kapłana. U grekokatolików mężczyźni siadają po prawej stronie a niewiasty po lewej (odwrotnie niż u nas - choć w miastach nie jest to przestrzegane). Nie ma organów. Pieśni intonuje zawsze mężczyzna, który pełni funkcję podobną do naszego organisty. Podczas mszy się praktycznie zawsze stoi. Siada się tylko na czas kazania, a klęka podczas Przeistoczenia. Wszystkie modlitwy mają formę śpiewu. W sumie nawet miłe dla ucha. Polak dość łatwo zorientuje się jaka jest treść modlitw. Credo, Gloria, Ojcze Nasz, Sanctus są dla nas łatwo rozpoznawalne. W końcu ukraiński jest tak podobny do słowackiego. Msza w Kołoczawie zaczyna się o 9.30 ale godzinę wcześniej zaczyna się nabożenstwo (nie wiem jak ono się nazywa), które ma formę śpiewanej litanii. Po mszy Idę na Tyapesz (Tiapesz) 1324m. Leży on u zbiegu dolin i każdy kto potrafi czytać mapę wie, że panorama z niego musi być nie byle jaka. Najpierw trzeba znaleźć początek wejścia - zielony szlak. Mylą mnie oznaczenia (bo do mostu były zielone i niebieskie, a za mostem tylko niebieskie). Gdzie ja minąłem ten zielony? Decyduję się iść pierwszą ścieżką w prawo ostro pod górę. Bez znaków oczywiście. Kombinuję tak: jeśli tradycyjnie wbiłem się za wcześnie, to i tak muszę u góry się na niego natknąć, bo prowadzi łukiem. Ścieżka idzie bardzo bardzo stromo. Tak stromo, że czasem muszę podpierać się ręką. To mój najstromszy odcinek specjalny. Ścieżka zanika, ale idę dalej czymś w rodzaju żlebu. Las bukowy, świetlisty, więc orientacji nie utrudnia. W końcu stromizna się wypłaszcza i dochodzę do grani. Szukam ścieżki.  Nie ma. Nagle po lewej widzę paśnik. Skoro jest paśnik, to gdzieś w pobliżu musi być ścieżka. W końcu nikt nie jest masochistą, aby targać drewno i budować paśnik na kompletnym bezdrożu. Jest ścieżka znakowana na zielono. No to jestem w siodle! Idę dalej. Po wyjściu na środleśne polany czuję silny i zimny wiatr. Niefajnie, ale za to widoczność bardzo dobra. Przy początku kolejnej polany leży uschłe, powalone drzewo, a obok dach jako resztka dawnej koliby pasterskiej. Droga się rozwidla. Jedna idzie pod górę 100m w pionie na kolejny górę (1188m wg mapy), a druga w lewo trawersem tej góry. Zgodnie z mapą jest tylko jedna ścieżka i to ta pod górę. Idę więc nią. Jestem spokojny bo widzę na szczycie znak, ale schodzę ścieżką już bez znaków. Na szczęście wiem, że schodzę na przełęcz pod Tyapeszem. Gdy będę wracał wybiorę trawers i ku mojemu zdziwieniu okaże się, że szlak wiedzie właśnie tym trawersem. Niepotrzebnie się męczyłem, ale tak to czasem jest, gdy zaufa się mapie. Wchodzę na Tyapesz. Nieduża połonina ale widoki z kategorii tych najpiękniejszych. Widać wszystko od Pikuja aż po Świdowiec i pasmo Bratkowskiej. Pod samym szczytem rozbite 4 namioty. Zdziwiony jestem, bo do wody trzeba schodzić nisko, a poza tym wieje mocny, zimny wiatr, że aż zakładam termikę i kominiarkę z otworem na twarz. Okazuje się, że gdy jest niedziela Ukraińcy lubią brać namioty, targać je na szczyt i tam je stawiać po to, by na szczycie zrobić sobie jednodniowy biwak. Oczywiście z jedzeniem jako gwóźdź programu. Na Tyapeszu jest tak pięknie, że faktycznie można tu przesiedzieć cały dzień. Zawsze mnie dziwi taka rzecz: ludzie relacjonujący swoje wycieczki na YT bardzo często powtarzają frazę "krótko siedzimy na szczycie, bo wieje silny zimny wiatr". Dlaczego? To nie mają ciepłych ubrań? Na filmach widać, że coś tam mają, więc jak to? Być może przyczyną jest to, że zamiast bawełnianej podkoszulki mają syntetyczną, "lepszą", "nowocześniejszą" i w ogóle 10 razy droższą. Z tymi syntetykami jest jednak ten problem, że gdy się człowiek spoci (a zawsze się spoci), to zwyczajnie jest w niej bardzo zimno. Bawełna takiego numeru nie wywija. Oczywiście bawełna, jak jest mokra od potu, to też nie jest idealna, ale uczucie zimna jest znacznie mniejsze (wiem to, bo przetestowałem w górach). Ponadto dziwię się, że nie zmieniają podkoszulki na suchą, a tę mokrą przypinają agrafkami do plecaka, aby się suszyła. Zmieniając podkoszulkę na suchą i zakładając jakąś termiczną bluzę i jeszcze na to ortalion + komin polarowy pod szyję jesteśmy w stanie w dość konfortowych warunkach przesiedzieć ponad godzinę na mocnym i zimnym wietrze. Osobiście zmieniam podkoszulkę średnio co 3h - ale zawsze na szczycie. I nigdy nie musiałem do tego angażować więcej niż dwóch zapasowych podkoszulek. Tak więc polecam bawełnę.

Siedzę 1.5h ale trzeba się zbierać, bo już dość późno. Schodząc okazuje się, że ten zielony szlak w początkowym biegu nie jest tak stromy, jakby to z mapy wynikało. Przy samej końcówce idzie obok koryta potoku, a nawet samym korytem. Z drogi asfaltowej widać wyraźnie jego początek po prawej stronie - są na dwóch słupkach namalowane znaki. Trzeba skręcić w prawo za gustownym, obitym białym  sidingiem, domem w koryto potoku (ścieżka wiedzie obok koryta, a nawet samym korytem i wydaje się, jakby człowiek nagle zgubił szlak) i po kłopocie. 

Poniedziałek, 18 lipca. Dziś robię trasę, o której zawsze marzyłem oglądając mapy. Wyruszam o 7 na Piszkonię, a potem przez Jasnowec i Darwajkę do Kołoczawy. Ok. 33km. Najpierw muszę znaleźć początek czerwonego szlaku, którym zamierzam iść. Jest. Idę wzdluż  szerokiego i płaskiego koryta potoku. Standardowo w newralgicznym miejscu gubię znak (nie wiem, czy to ja jestem taka gapa, czy znakujący niechlujnie to zrobili). W każdym razie po 5 minutach wdrapuję się w prawo na właściwy grzbiet i wio pod górę. Zbliżam się do granicy lasu i miłe zdziwienie. Szlak spokojnie pnie się pod górę, trawersując zbocze. Wg mapy w lesie miało być stromo. Las bukowy. Na granicy lasu bukowego i świerkowego stoi świerk-smok. Olbrzymem go nie nazwę, bo jest ogromny jak smok. Większego w życiu nie widziałem. Sekwoja? Jodła olbrzymia? Idę przez polanę i u jej górnego końca widzę po raz pierwszy od Borżawy turystów. 4 namioty, ognisko i śniadanie. Jest 9 rano - widać trochę lubią pospać ci turyścu albo zwyczajnie z samego rana jest tu bardzo zimno. Idę dalej przez świerki. Ścieżka pnie się teraz bardzo stromo, ale w końcu w którymś momencie musi. Jest przecież do pokonania z Kołoczawy ok. 1150m w pionie. Pod koniec podejścia przez las znów gubię znaki i idę ścieżką trawersującą jakiś szczyt. I dobrze. Bo po tym trawersie znów jestem na szlaku w miejscu, które śmiało można zaliczyć do najpiękniejszych. Widok błogi - z lewej Negrowiec 1709m i Horb 1687m, a po środku głęboka przełęcz pod Jasnowcem. Za tą przełęczą na dalszym planie "morze" gorgańskich szczytów. Idę na Horb i tam zrobię popas, bo czuję że z niego będzie najlepsza panorama. Nie pomyliłem się. Siedzę ponad godzinę i kontempluję. Jestem sam. Głęboko w dole słychać tylko dzwonki pasącej się chudoby. Nagle słyszę "pierdzenie" motoru. Obracam się i oczom nie wierzę. Z Negrowca zjeżdża na motorze jagodziarz. Po mału, ostrożnie, ale zjeżdża. Trawersem Horbu i dalej gdzie? Chyba na kreskę do doliny, bo tam widziałem jakiś prymitywny szałas i pasterza. Czerwonym szlakiem na pewno nie, bo by się zabił. Kończę popas i idę na Negrowiec. Widok z niego gorszy niż z Horba, ale może być. Widzę podchodzacego na szczyt turystę. Plecak 60l, 14kg wagi, z Ukrainy. Kijek ma do podpórki, ale buty widzę, że niziutkie, jakieś takie trailowe. Dziwię się, ale jak widać można w niskich butach, tyle że ja przy moim stylu chodzenia bym się szybko nabawil poważnej kontuzji. Zresztą podczas całej 40-dniowej wyprawy cztery razy uratowały mnie przed skręceniem kostki. Zdaję sobie sprawę, że są ciut cięższe, ale są za to o wiele wytrzymalsze. Oglądałem kilka kanałów turystycznych, gdzie ludzie zachwalali te niskie buty, mimo że im się uszkodziły mocno już po 500km (dziwne jak dla mnie). A ja w swoich wysokich GR20 Alpinusa przeszedłem ponad 600km i bierznik ledwo starty, a cholewa prawie nietknięta - prawie, bo na czubku jednego buta mam jedną głębszą rysę. To wszystko. Buty spokojnie wytrzymają i kolejne 1800 km. Czyli minimum 4 intensywne sezony. Jedynie co może obiektywnie  ludziom się nie podobać to to, że chodząc w nowych trzeba przez kilka dni się przemęczyć. Pierwszego dnia już po 2-3 godzinach odczuwa się ból na wysokości kostki i ciut wyżej - jakby kość się miała zaraz złamać. Trzeba jednak pochodzić koniecznie jeszcze ze 4-5 godzin. Na drugi dzień ból taki sam, ale pojawia się jakby trochę później. Trzeciego dnia już wyraźnie lżejszy, a czwartego już tylko trochę boli. Po 6-7 dniach but staje się przyjacielem i można chodzić bez żadnego ucisku, bez bólu. 

Dalsza trasa z Horbu (z Negrowca poszedlem trawersem Horbu) to coś pięknego. Piękniejszą połoniną nie szedłem. Nazw szczycików nie ma na mapie. Są bezimienne? Dochodzę do niskiej przełęczy pod Jasnowcem 1600m. Tu zaczęła się "karuzela" trwająca 2h, a więc po kolei. Widzę wyraźną ścieżkę idącą pod górę, na wprost, na południe. Czytałem w jednej z relacji, że trzeba wybrać ścieżkę w przeciwnym kierunku, w lewo, do doliny zlewni Ozerianki, ale pomyślałem, że może zrobił ktoś skrót na Jasnowiec. Podchodzę więc raźno ponad 250m w pionie i staję skonfudowany na wysokości 1480m wprost przed kosówką. Probuję ja sforsować, ale po 30 sekundach rozumiem, że bez kompani zawodowych drwali nie mam co tu szukać. Kosówka jest potężna. Pnie grube jak udo kulturysty, długie jak grecka falanga i wygięta jak kły mamuta. Jakaś mamucia odmiana kosówki? Schodzę, ale widzę, że w bok odchodzi jakaś ścieżka. Może to ta? Idę nią. Daje nadzieję, bo parę razy przechodzę przez kosówkę. Ale i ona kończy się na wysokosci 1490m. Kurcze. Trzeba wracać na przełęcz. Niedobrze. Są turyści, którzy chcąc uniknąć tracenia wysokości zrobią wszystko, aby jakoś dojść do celu bez jej tracenia. I ja do takich należę, więc wpadłem na szalony i naiwny pomysł, że tę kosówkę obejdę trawersem. Zamiast trawy krzaki jagód po kolana, młode świerki, krzaki jałowca, uschłe, niewidoczne gałęzie, a ja brnę dzikim trawersem. Daleko nie zabrnąłem. Okazało się, że kosówka na północno-zachodnim zboczu (na którym byłem) schodzi nisko. Z podrapanymi rękami wracam pokornie na ścieżkę i na przełęcz. Chrzest kosówkowy mam za sobą i albo nauczę się jakoś obchodzić kosówkę albo ją znienawidzę. Na przełęczy idę tak jak zalecali w relacjach. W przeciwnym kierunku. Jest tylko jedna rzecz, która mnie irytuje. Wg mapy ścieżka ta idzie na wschód. Ale ja na kompasie widzę kierunek północny z pewnym odchyleniem na wschód. Ale idę, bo zaczyna się piąć pod górę, czyli prowadzi na grzbiet, a z grzbietu mam nadzieję znaleźć ścieżkę, którą wg mapy wejdę na Jasnowec. Ścieżkę znajduję, a w zasadzie to ta, którą idę robi łuk o 180 stopni i wiedzie teraz granią na południe. Marsz trochę utrudniają rozrośnięte krzaki, które spychają z drogi na zbocze. W końcu przede mną połonina Jasnowca. Ścieżka się rozgałęzia. Jedna wiedzie dalej granią, a druga - wyraźniejsza - idzie trawersem. Ale idzie tylko do cieku wodnego (nawet całkiem sporo wody miał, jak na suszę) i tam się kończy. Klasyczna droga "po wodę". Trzeba iść granią, więc idę. Dochodzę pod szczyt, wysokość 1580m i staję, bo przede mną zwarta kosówka. 20m w pionie do szczytu i koniec. Co tu robić? Cofnąć się i wracać, tą samą drogą odpada. Przed zmrokiem nie zdążę. Jest 15.30. Spaliłem wszystkie mosty. Czuję się jak żołnierz Cortesa, który lądując na wybrzeżu Meksyku kazał spalić okręty, aby nikt się nie cofnął, nie uciekł.  Tylko do przodu. Ale jak? Przez kosówkę? Nie ma szans. Poharatam się całkowicie. To co teraz? Trawers po wschodnim, stromym zboczu. Jest trawiaste i będę nim szedł tak długo, aż minę tę kosówkę. Ile mi to zajmie? Nie wiem, ale nie mam wyjścia. Trawersuję i nagle po 5 minutach trafiam na ścieżkę. Cud! To ta sama graniówka, która mi nagle zniknęła przed szczytem. Zapatrzony w szczyt i sugerując się mapą nie myślałem, że ścieżka robi większy łuk i obchodzi szczyt Jasnowca bardziej na wschód. Idę i wychodzę na drugą stronę Jasnowca (czyli południową). Patrzę przez lornetkę na grań przede mną. Jest ścieżka! Dalej też jest. Na Darwajce też jest. Jestem uratowany! Siadam i odpoczywam. "Nigdy nie wierz kobiecie" - śpiewała Budka Suflera. To ja teraz zaśpiewam: "Nigdy nie wierz mapom....ukraińskim mapom". Po popasie ruszam i znów trafiam na kosówkę, ale tu widać, że ktoś zadbał, aby dało się przejść - widać ucięte pnie i gałęzie kosówki. Utrudnienia niewielkie. Później już do samej Darwajki "pryjemnie". Z Darwajki stromo w dół ale droga szeroka. Przy szczycie z krzyżem prawosławnym widzę zielony znak. Wg mapy znaki powinny być trochę niżej. Cóż...już się przyzwyczaiłem do takich niespodzianek. Pod sam koniec trasy znów gubię znaki i znów - jak? nie wiem - trafiam na nie. Najtrudniej nawigacyjnie jest zawsze na dole, na początku (w moim przypadku końcu) szlaku, ale mam o tyle łatwiej, że po prostu prę w dół, nie interesując się zbytnio szczegółami - widzę przed sobą domy w dole i to wystarczy. Wracam do Czetnickiej Stanicy mocno zmachany. Ten Jasnowec wycisnął ze mnie siły, ale drogę już znam i następnym razem (o ile będzie) pójdzie to lżej. Zamawiam coś gorącego i mohito do picia - to taki napój o smaku limonki (w sklepie można to kupić w butelce, ale znacznie gorsze od tego serwowanego w schronisku).

Wtorek, 19 lipca. Dziś postanawiam iść na połoninę Krasną. Mam zamiar dojść z Kołoczawy aż do szczytu Gropa i potem wròcic tą samą drogą. Trasę oceniam na lajtową.....rzeczywistość będzie zupełnie inna. Ale nie uprzedzajmy faktów. Ruszam asfaltową drogą, "upiększoną" krowimi plackami. Kołoczawa do królestwo krów. Zawsze rano wyruszają na pastwiska wokół Kołoczawy istne procesje krów. Idą środkiem jezdni, jedna za drugą, a na końcu człowiek (z reguły kobieta). Czuję się, jakbym był w Indiach nad Gangesem. Z asfaltu skręcam w prawo i idę zielonym szlakiem. Początek tego szlaku nie jest oczywisty. Trzeba bowiem wypatrzyć po prawej stronie asfaltu, za rzeką słup, na którym jest znak. W praktyce najlepszym znakiem jest zielona brama garażu po prawej stronie. Przed tym garażem skręcamy w prawo na mostek i jesteśmy na szlaku. Dalej trzeba iść, kierując się na skos, w prawo, w stronę domu z czerwoną blachodachówką. Szlak wygląda tak, jakby to była tylko droga dojściowa do tego domu. Ale tak nie jest. Jeśli ktoś się zamyśli, pomyli lub przegapi - tak jak ja - i pójdzie prosto, to ma szansę skręcić w prawo, przejść potok i wspiąć się po skarpie na właściwy szlak (bo wg mapy potok mamy mieć po lewej stronie). Szlak idzie stromo pod górę i jest paskudny. Kamienie ruszające się, sterczące niebezpiecznie na boki uschłe gałęzie - trzeba uważać, aby się boleśnie nie poranić. Schodzenie nim jest bardzo ryzykowne, a schodzenie po zmroku z latarką wręcz niebezpieczne (lepiej wybrać do tego szlak czerwony). Dochodzę do grani i kieruję się na Krasnyj Werch. Połonina mała, otoczona wyrośniętymi drzewami. Widoki mocno ograniczone. Nie opłacało się tam iść. Wracam i kieruję się na główny grzbiet Krasnej. Droga szeroka, pnie się łagodnie ale wiem i widzę, że niedługo zaczną się stromizny. Z Kołoczawy to 1000m w pionie - jak w Tatrach. Droga robi się paskudna. Pełno na niej luźnych kamieni - drobnych, średnich i dużych. I tak będzie (z malutką przerwą) do samego końca. Nie wierzę w naturalne pochodzenie tych kamulców. Obok tej drogi czasem widać wydeptane ścieżki, które są normalne - ziemiste. Ktoś celowo nasypał te kamienie, aby samochody ciężarowe mogły wygodniej jeździć. Podchodzenie po tych kamieniach to jeszcze pół biedy, ale schodzenie to tragedia. Kilka razy zrobiłem klasycznego "telemarka" z podpórką, a raz na Sychlańskim (gdzie była głęboka przełęcz i bardzo strome zejście) wręcz się pośliznąłem na pochyłej płycie skalnej przysypanej drobnymi kamykami i upadłem, szorując dwa metry po tej skalnej płycie. Na szczęście tylko prawa dłon mocno stłuczona i przedramię trochę poranione. Wyglądałem jak po walce z szalonym rzeźnikiem. Spryskałem Octeniseptem w sprayu i wio dalej - nie czułem bólu, bo chyba adrenalina zadziałała.

 No ale na razie podchodzę pod główny grzbiet Krasnej. Za wieżą nadawczą jest domek. To duża baza zdawczo-odbiorcza jagodziarzy. Często slychać motory - jak pszczółki - jeżdżące w tę i nazad. Wchodzę na mój pierwszy szczyt w najwyższym, głównym grzbiecie. Szczyt bez nazwy - 1512m. Widok obłędny, szeroki - tylko na zachód ograniczony przez szczyt Topas. Robię popas. Potem wyskok na Topas 1548m i powrót. Słabo trochę na tym Topasie. Widok w zasadzie fajny tylko na główny grzbiet Krasnej. Masyw Menczula 1501m wysoki ale płaski - nic ciekawego. Może widoki z niego są fajne? Nie wiem.  Idę połoninami (po drodze trzy kulminacje) w stronę Syhlańskiego - to najwyższy szczyt połoniny Krasnej i o dziwo składa się z dwóch gór, oddzielonych 100m przełęczą (wg mapy szczyt Syhlańskiego to ten bliżej Gropy, a w terenie tabliczka wskazuje jako Syhlański szczyt dalej od Gropy). Planując wycieczkę na Krasną człowiek jest w mylnym przeświadczeniu, że wystarczy wdrapać się na główny grzbiet, a potem już idzie się po płaskim. Rzeczywistość jest taka, jak w paśmie Pikuja. Na każdy szczyt trzeba się wspiąć i z niego zejść. Zabiera to siły i czas. Najbardziej wymagający pod tym względem jest rejon Syhlańskiego i Gropy. Idę w piękną pogodę. Tak samo jak na Horbie, tak i dziś widzę Doboszankę, a nawet Howerlę i Pietrosa Czarnohorskiego. A daleko na horyzoncie majaczy nawet Pop Iwan Marmaroski (przez lornetkę poznaję sylwetkę). Najpiękniejsze widoki są z Syhlańskiego (cudownie wygląda z niego Gropa) i z Gropy (choć z Gropy nie widać Gropy i to jest duży minus Gropy...)). Warto się męczyć na tej "pohanej"  drodze dla takich widoków. Na Gropie trafiłem na krzaki jagód z dużą ilością owoców. Czyżby tutaj się nie zapuszczali jagodziarze na swych motorach? Niemożliwe. To zawodowcy. Wszędzie wjadą. Jestem na Gropie i nie chce się wracać - tak tu pięknie i cicho. Ale wrócić trzeba i na "dzień dobry" 200m podejście pod Syhlański i potem dobitka pod drugi Syhlański. Uff. Na podejściu spotykam tego samego turystę, co na Negrowcu. Gadamy trochę i zachwalam mu swój system, czyli wypady jednodniowe na lekko. Dzięki temu - mówię jemu - nie musisz z przerażeniem patrzeć na kolejną 100-200m górkę. Patrzy na mnie, słucha i kiwa głową, że coś w tym jest. Zmęczony - to widać, choć z tym się nie zdradza. Biedak. Musi dojść jeszcze dziś do Ust Czornej, bo idzie bez namiotu. 

Droga powrotna zajęła mi więcej czasu. Dziwne, ale chyba zmęczenie i to potłuczenie zrobiło swoje. Schodząc z jakiejkolwiek góry zawsze warto popatrzeć, czy obok tej szkaradnej drogi nie jest wydeptana jakaś normalna ziemna ścieżka. Znacząco ułatwi to schodzenie. Na koniec trasy trzeba uważać pod sam koniec schodzenia czerwonym szlakiem, aby z rozpędu nie wejść do koryta potoku - ja tak zrobiłem, a że nie chciało mi się już wracać pod górkę, to musiałem potem w prawo, brzegiem rzeki, po kamieniach dotaszczyć się do "stałego lądu" i potem już po moście do głównej drogi. Właściwej drogi trzeba szukać przy zakręcie w lewo, po prawej stronie. Dla podchodzących czerwonym szlakiem warto wiedzieć, że skręca on z asfaltu w prawo zaraz za domem nr 138 (numer jest bardzo wyraźny) - na słupie jest znak, ale można go przeoczyć, bo brak wyraźnej strzałki. Cała trasa zajęła mi razem z 3 popasami 12h.

Środa, 20 lipca. Dziś w planie było wejście na Menczul 1501m, ale czuję się taki obolały po ześlizgu na Syhlańskim, że odpuszczam. Robię zaległe pranie, przepakowuję plecak i popijam piwo w schroniskowym barze. Dopytuję się o możliwości transportowe. W grę wchodzi przejazd przez przeł. Pryslop (krótszy wariant ale drogi) i przez Chust i Tiaczów (dłuższy ale tańszy). Wybieram ten drugi (trzeba kasę oszczędzać - za mało wziąłem). Zamawiam jeszcze jedno piwo i potem jeszcze jedno i coś do jedzenia. W końcu jestem na wczasach, a nie na obozie kondycyjno-przygotowawczym do olimpiady. Jutro o 6.30 wyjazd do Ust Czornej - kolejnej bazy wypadowej. 

 



tagi: ukraina zakarpacie kołoczawa karpaty góry 

OjciecDyrektor
7 listopada 2022 04:51
7     745    3 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

OjciecDyrektor @OjciecDyrektor
7 listopada 2022 04:52

Czwarta część w środę.  Miłego czytania.

zaloguj się by móc komentować

klon @OjciecDyrektor
7 listopada 2022 08:59

Rzeczywiście miło. Gdy zamykam na chwilkę oczy to czuję że prawie tam jestem...ech!!


"(...) Dochodzę do niskiej przełęczy pod Jasnowcem 1600m. Tu zaczęła się "karuzela" trwająca 2h...., ​​​​​​​"   :))))

I jakoś tak się dzieje, że najczęściej wspominamy po latach takie właśnie momenty!

ps:  O technikaliach:

"(...)Osobiście zmieniam podkoszulkę średnio co 3h - ale zawsze na szczycie. I nigdy nie musiałem do tego angażować więcej niż dwóch zapasowych podkoszulek. Tak więc polecam bawełnę."

Młodzi nazywają to oldschool :)

Ostatnio skorzystałem z merynosa. Największa wada to cena. Zaletą jest, że "zapaszek" potu przychodzi z duuużym opóźnieniem - ważne, gdy brak warunków do przepierki.  Twardziele mówią o 7 dniach. Ja "dojechałem" max do trzech. 

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @klon 7 listopada 2022 08:59
7 listopada 2022 09:17

W bawełnianej spokojnie da radę chodzić 2 dni a nawet wiecej. Na zapaszek jest jeden prosty sposób. Uzywać raz dziennie - z rana - pod umyte pachy antyperspirantu. Osobiscie uzywam nivea silver protect. Można też tym antyperspirantem spryskac triche podkoszulek pod pachami i można cieszyć się brakiem odoru. Z tym że panowie noe lubią takich fanaberii i potem trzeba sie z nimi męczyc w komunikacji lub schronisku. 

Oldschool to teraz prześmiewcze określenie, ale mam to gdzieś. Niech się młodzi męczą, jaktacy mądrzy.

zaloguj się by móc komentować

MZ @OjciecDyrektor
7 listopada 2022 16:45

Wiele lat temu jechaliśmy ze St.Sambora do Uzgorodu,na PrzełęczyUż.był zajazd ,jedliśmy szaszłyki baranie,jużnigdy mi tak nie smakowały...

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @OjciecDyrektor
7 listopada 2022 21:49

Dobrze że to dopiero połowa a nie koniec.

To tak jak cofnąć się prawie pół wieku. Nostalgia ?

:)

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @MarekBielany 7 listopada 2022 21:49
7 listopada 2022 22:28

W żadnym wypadku nostalgia...niech ci, co tęsknią za PRLem sobie pojadą na Zakarpacie, to od razu wyleczą się z nostalgii....:)

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @OjciecDyrektor 7 listopada 2022 22:28
7 listopada 2022 22:54

Rozumiem.

Wiem, że śmierdzi okrutnie ale tak to jest.

To jak z pieniędzmi ze ściany - non olet.

 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować