-

OjciecDyrektor : Kiedy bogowie zorientowali się, że nie zdołają ukryć wszystkich swoich szwindli, stworzyli ekonomistów.

Ukraina na lekko 2022 cz. 2/6 - Wołowiec

Dziś czwartek, 7 lipca, ładna pogoda. Gdybym zaszalał i wziął kolejny nocleg za 500hr to teraz szedłbym w chłodnym i pięknym słoneczku na poł. Równą i Ostrą Horę. No trudno. 

6 rano. Jadę pociągiem osobowym z Kostryny do Użhorodu. Pociągi osobowe nędzne ale tanie. Pełen ludzi - do pracy. W Użhorodzie jestem chyba po 3 kwadransach, czyli te osobowe nie są aż tak wolne, jak czytałem w innych relacjach. Pociąg stoi na dworcu i po 30 minutach rusza do Mukaczewa. Pani konduktor dziwi się, że nie kupiłem od razy biletu do Mukaczewa. Nie wiedziałem, że takie w sumie fajne połączenie jest. Zresztą bilety kolejowe są tanie. Jadę przez płaski jak stół krajobraz Niziny Panońskiej. Mijam w oddali wiele lśniących kopuł świątyń. To cerkwie prawosławne. Poznaję je już bez pudła. Zawsze złota kopuła lub okapy albo wieżyczki i zawsze kolor niebieski w odcieniu lapis-lazuli, czasem odcień granatowy. Wyglądają ładnie, zadbane. Szkoda, że schizmatyckie, ale dopóki Rosja się nie nawróci, to nie ma szans na powrót. Przed wojną było tu większość grekokatolików (Unia Użhorodzka 1648). Sowietyzacja zrobiła swoje i teraz grekokatolicy na Zakarpaciu to ogromna mniejszość. Oficjalnie jest ich 25% populacji, ale patrząc na frekwencję na mszach, to znacznie mniej. Prawosławni pod tym względem są gorliwsi. Niestety. No i śpiew w cerkwiach prawosławnych jest piękny - co tu dużo gadać. Gdy byłem kiedyś przez okres 6 lat w Białymstoku, to prawie codziennie mijałem główną cerkiew przy ul. Lipowej i tam zawsze ok. 17-stej były śpiewy - piękne śpiewy (głośnik na zewnątrz był, więc bez wchodzenia było słychać). Szkoda, że to nie grekokatolicy. A przecież i tam kiedyś (do 1831) byli prawie wszyscy grekokatolikami. Dojeżdżam do Mukaczewa. Zamek na wzgórzu majestatyczny - robi wrażenie. Na dworcu mam ok godziny do następnego pociągu - do Wołowca (tzn. on jedzie znacznie dalej, ale nie wiem gdzie). Pani w kasie prosi mnie o imię i nazwisko. Tu na Ukrainie, aby kupić bilet na pociąg dalekobieżny (sypialny czy płackartnyj) trzeba pokazać dokument tożsamości (bilet ze Lwowa do Kostryny też wymagał zrobienia fotki mojego paszportu - bilety są imienne). Tym razem pani zadowoliła się ustną deklaracją, choć kontroler biletów w pociągu może (ale nie musi i nigdy tego nie robili w moim przypadku) poprosić o dowód i sprawdzić zgodność. Co się dzieje, gdy zgodności nie ma? Nie wiem. Korzystam z tej godziny czekania i idę do dworcowej toalety (6hr). Czysta, ale kabina wygląda tak, że zamiast muszli jest coś podobnegi do płytkiego brodzika z miejscem na stopy i dość wąskim otworem. Nie musiałem z tego korzystać, ale zastanawiałem się, co się stanie, gdy ktoś nie wceluje w ten otwór? Spłukaczka tego nie zmyje, bo dno brodzika jest płaskie. Nie chce mi się myśleć. Idę rozejrzeć się za jakimś sklepem. Wychodzę na plac przed dworcem - rozkopany, wertepy, ale przedzieram się slalomem, a w zasadzie to tańczę (taki tor przeszkód), bo na przeciwko widzę market "Spar". Wygląda porządnie. W środku tak jak w Polsce - jest ochroniarz (jedyny raz podczas 40-dniowego pobytu widziałem coś takiego), a towar "pierwyj sort". Ceny takie jak wszędzie, więc jestem zadowolony. Biorę wszystkie bułki, jakie mają - czyli sześć. Są nawet dobre pomidory (takie pomarańczowe). Kupuję też wreszcie normalną wędlinę - szynka "Koroliwskij smak" (czyli królewski smak). Jest sporo produktów z Polski. Tu na Ukrainie produkt polski, to synonim najlepszej jakości. Ukraińcy masowo wykupują w Polsce wędliny i inne rzeczy (tak mi powiedział na granicy jeden Ukrainiec i wtedy byłem tym zdziwiony), bo u nich wszystko jest droższe i gorsze. W końcu przyjechał pociąg. Przed każdym wagonem stoi osobny kontroler biletów, więc nie ma mowy o wejściu bez biletu. Jadę płackartnym. Wygląda on jak szalona kuszetka, bo nie ma przedziałów (są tylko ściany do których zamocowane są miejsca do leżenia), a tam gdzie korytarz są jeszcze na dole miejsca siedzące, a u góry miejsca do leżenia. Bardzo oryginalnie i świetne miejsce na zrobienie sobie imprezy integracyjnej, bo wszyscy się słyszą, jest swobodny dostęp do wszystkich zakątków wagonu, no i jak kogoś "przyciśnie cukier" po spożyciu procentów, to może się położyć i uciąć komara. W myślach sobie wyobrażam ten wagon pełen ludzi (jechałem w wagonie zapełnionym tylko w 10%) - ale czad! Płackartnyj to taki niby pośpieszny, ale zatrzymuje się średnio co 3 stacje. Za Swalawą wjeżdżamy w głęboką dolinę - robi się dziko. Pociąg przed Wołowcem zatrzymuje się jeszcze tylko na stacji Wowczyj, skąd idzie niebieski szlak na Stoh/Stij  1680m - najwyższy szczyt połoniny Borżawa. Wysiadam w Wołowcu. Pytam sie o nocleg taksówkarzy. Jeden mówi, że tu tylko hotel jest i że to nie turystyczne miejsce. Proponuje mi kurort Pilipiec - za 600hr kurs. Dziekuję mu, bo wiem że łże jak pies. Podchodzę do drugiego, młodego. Ten od razu wyjmuje telefon i dzwoni. Tak. Jest pokój 200hr. Zgoda. Podwozi mnie kawalek i kasuje 100hr. Z przyjemnością mu daje, bo zrobił dla mnie dużo dobrego - zaoszczędziłem czas i nerwy. Pokój dość dobry, mała dwójka z malutkim okienkiem, spadzisty sufit, ale jest do użytku na tej samej kondygnacji obszerna jadalnia/kuchnia z dużym stołem + kolejnym mniejszym. Do tego lodówka i kuchenka gazowa, czajnik elektryczny. I nawet są dwie łazienki (tel.+380 667 556 395 - p. Katarzyna, dom na zachodnim krańcu Wołowca obok stadionu/boiska miejskiego).  Robię rundkę po Wołowcu. Pięknie położony. Sporo sklepów. Najbliższy ode mnie nawet do 22 czynny, choć nie zawsze. Kursy pociagów i autobusow nie zachwycają, ale tragedii nie ma. Tu już cywilizacja. 5000 mieszkanców. Nawet kilka bloków jest. Spotykam grupkę dziewczyn tzw. "toffikowych", czyli takich co ciągle myślą nad tym, co tu zrobić, aby się jeszcze bardziej oszpecić. Na ławce rozsiadly się dwie mlode niunie - rozebrane tak, jak Polki. W Wołowcu są dwie cerkwie: prawoslawna - pokryta złoceniami i grekokatolicka - normalna. Widać wyraźnie obecność wojska - mają tu garnizon. Pilnują jedynej dwutorowej trasy kolejowej z Metropolii na Zakarpacie (pozostałe są "wymierające" - przez przeł. Użocką kursuje może ze 12 pociągów towarowych i osobowych łącznie, a przez przeł. Jabłonicką/Tatarską ledwo dwa osobowe i chyba zero towarowych...po prostu agonia). Ruch pociągów osobowych mały, ale towarowych spory na tej dwutorówce. Zaszedłem też na miejscowy cmentarz. Wszystkie cmentarze na Zakarpaciu wyglądają podobnie, czyli kiepsko. Teren ogrodzony jest siatką drucianą mało estetyczną. Na cmentarzu brak drzew, ozdobnych krzewów. Rośnie za to trawa i to taka do kolan nawet. Nagrobki są charakterystyczne - z przodu na pionowej czarnej płycie jest bardzo duży wyrysowany portret zmarłego, a z tyłu jakiś motyw religijny (najróżniejsze motywy). Taka to ci moda. 

Piątek, 8 lipca. Wyszedłem o 7 rano (6 wg czasu polskiego) z zamiarem wejścia na najwyższy szczyt  poł. Borżawa - Stoh/Stij 1680m. Trasa dlugości 32km. Pełen dobrych mysli ruszyłem. Miałem na dzien dobry do pokonania 700m przewyższenia. Wydawał się ten czerwony szlak, którym szedłem z Wołowca łatwy orientacyjnie. Ale tylko wydawal. Po 20min. oznaczenia mi zniknęły, ale nie przejmowałem się tym, bo droga była szeroka i w dobrym kierunku. Do czasu. Do czasu, aż stanąłem przed bardzo stromym jarem zawalonym drzewami. Probowałem dalej iść szeroką drogą, która zmienila kierunek na odwrotny, w nadziei, że to tylko taki manerw okrążający. Niestety i ona się skończyła nagle i trzeba było się wycofać. Zastanawiałem się i zastanawiałem co dalej i w końcu doszedlem do wniosku, że muszę pójśc niedaleko na zachód na szagę. Akurat wyczaiłem dośc rzadki las i wszedłem. Ku mojemu zaskoczeniu trafilem na wąska ścieżkę, a ta mnie doprowadziła do miejsca na ognisko. Rozglądam się i widzę znak czerwony. Uff. Jestem w siodle! Godzina błądzenia ale w końcu trafiłem (w powrotną drogę zbadałem dokładny przebieg szlaku i okazało się, że przy podchodzeniu łąkami tuż nad Wołowcem trzeba koniecznie skręcić przed charakterystycznymi, bo samotnymi pięcioma sosnami w prawo, tak by je minąć po swojej lewej stronie - a ja poszedłem prosto i minąłem po prawej je mając). Dość żwawo wszedłem na pierwszy szczyt połonin (1219m, z prawosławnym krzyżem) i zaskoczenie. Są na nim trzy młode kobiety i robią sobie zdjęcia, jednak tak głosno gadają, że nic nie slychac poza nimi. Miarka sie przebrała, gdy odpaliły jakąś muzykę w fonie. Obróciłem się i dałem im do zrozumienia, aby to wyłączyly. Zrozumiały. Ale oprócz tego zaczęły mówic ciszej, a nawet jakby zamilkły. Miłe to z ich strony, choć byc może się przestraszyly i dlatego. Nie wiem. Poszedłem dalej. Od razu poczułem silny i chłodny wiatr. Założyłem ortalion i już do końca miałem go na sobie. Szło się dobrze. Po drodze spotkałem jeszcze tylko 7 turystów, 3 motokrossowców - a w zasadzie jagodziarzy na motorach, paru pieszych zbieraczy jagód i pasterza z owcami i kozami + pieski ale w miarę spokojne. Ogólnie więc pusto i cicho. Z Tomnatyka 1344m piękne widoki (zwłaszcza po południu, gdy słońce inaczej pada). Potem brzydki Płaj 1331m - bo szkaradne budynki stacji meteo na nim były. Za Płajem teren robi się płaski. Spotykam dwa samotne konie. Następnie strome podejście na Wielki Wierch 1598m (ponad 300m w pionie). Od prawej strony odbija przed nim trawers w kierunku Stoha - można z niego skorzystać, by się nie męczyć, a poza tym ładne widoki z niego na otoczenie doliny rzeki Osy. Z Wielkiego Wierchu widok jest rozległy i fotogeniczny. Dodatkowo jest tu stado kruków - ok. 10 par - które wykonywały fantastyczne ewolucje (taniec godowy?). Uwielbiam ich "klekot". W cichych, pustych górach robi on niesamowity nastrój. Dalej wąska, ale ładna i wygodna ścieżka grzbietowa wiedzie przez trzy kulminacje, aż dochodzę do Stoha. Najwyższy szczyt, ale mocno zeszpecony przez sowiecki "stonehenge", czyli trzy betonowe  kręgi - pozostałość po bazie radarowej. Kilkanaście lat temu wiatr zmiótł kopuły i ich resztki do dziś można jeszcze zobaczyć na południowych stokach szczytu. Widok ze Stoha nie zachwyca. Być może gdybym był wcześnie rano, to byłoby inaczej, ale teraz o 14-stej słońce już świeci tak, że słabo wyglądają okoliczne góry. W powrotnej drodze pogoda sie zrobiła taka, że od tych widoków bylem lekko oszołomiony. Zwłaszcza na Tomnatyku jestem oczarowany. Na tymże szczycie spotykam obóz wędrowny:  trzech dorosłych i grupa ok. 10 chłopców w wieku ok. 10 lat. To jest - jak się później okazało ostatni (na okres 5 dni) dość dobry pogodny dzień. Jutro chmury przykryją wszystko powyżej 1100m i temperatura spadnie nawet do 3 stopni. Albo więc ci chłopcy pokochają góry albo je znienawidzą na całe życie. Bo obojętnym na takie ekstremalne doznania nikt nie pozostanie. Na razie idą spokojnie, leniwie nawet rzec by można w stronę Płaju (tam jest źródło). Jak to dobrze, że nie znamy przyszłości.

Sobota, 9 lipca. Zimno, pochmurno. Do 1100m widać góry ale wyżej już nie. Klops. Idę zrobić zakupy. Kupuję mleko na zsiadłe (w plastikowej butelce też się zsiądzie i smakuje całkiem całkiem). Kupuję też miód - cały kilogram (300hr). Obserwuję życie miasteczka. Zauważam, że dostawy do sklepów spożywczych wcale nie odbywają się przed otwarciem o 8, ale później - często znacznie później. Jeśli więc ktoś myśli, że z rana dostanie świeże pieczywo może się zdziwić. Po zakupach odpoczywam i dopiero późnym popołudniem wytaczam się, bo widzę lekkie przejaśnienia. Idę na przeł. Menczył nad Wołowcem. Z przełęczy i powyżej niej dość ciekawy widok na pasmo Pikuja i okolice. I to tyle w sobotę.

Niedziela, 10 lipca. Rano idę na mszę grekokatolicką. Po mszy wybieram się na szczyt Boziowo 1095m (Bużora). Idę wzdłuż torów w dół. W miejscu, w którym ma odbijać niebieski szlak (stacja Jabluniv) natykam się na patrol wojskowy. Proszą mnie o paszport. Po 30 sekundach oddają. Gdzie u nas policja odda dowód po 30 sekundach? Nigdzie. U nas legitymowanie trwa 5- 15 minut. I zawsze policjant oddaje dowód z miną, która wyraża żal, że nie można człowieka zamknąć. A tu przecież mamy stan wojenny. Jakież zupełnie inne podejście do ludzi. Droga na Boziowo wyznakowana jest na niebiesko, ale znaki pojawiają się dopiero wyżej, w lesie. Początek trasy można zrobić na dwa warianty: 1. albo skręcić w prawo, przed potokiem, na drogę do wsi i tam odbić w lewo, na wyraźną drogę przez potok, 2. albo za potokiem wejść na drogę wśród traw, choć nie jest tak dobrze widoczna z głównej drogi. Trasa przez las bez żadnych trudności orientacyjnych. Dość łagodnie z początku, a pod koniec stromo. Przy wejściu na połoninę warto spojrzeć za siebie i zapamiętać miejsce wejścia/wyjścia w las, bo schodząc w dół w powrotnej drodze można się pomylić i zejść prosto (nie wiadomo dokąd), zamiast skręcić w lewo. Połonina ma kształt litery T, przy czym pozioma belka to szczytowy grzbiet. Widoki ładne, zwłaszcza na zachód. Niestety, nie mogłem dłużej posiedzieć niż 15 minut, bo nadchodziły w ekspresowym tempie deszczowe chmury. Trzeba było się ewakuować. Deszcz dopadł mnie na dole połoniny. W lesie już było lepiej, ale po wyjściu na dolne łąki było już bardzo mokro. Na szczęście wysokie buty ze skóry licowej zdały egzamin. 

Poniedziałek, 11 lipca. Pochmurno i zimno. Jadę busem o 9 (to najwcześniejszy kurs do miasta Miżhirja) do wsi Podobowiec (25hr), bo tamtędy wiedze najkrótsza droga (przez niski grzbiet) do górnej części wsi Pilipiec. W planie mam obejrzenie wodospadu Szypot, bo na jakąś widokową pogodę nie ma szans. Po 30 minutach jestem w Pilipcu. To jest niby kurort, ale wrażenie sprawia kiepskie. Zwykła ulicówka. Kilka hoteli mniej lub bardziej ładnych, po obu stronach drogi niestetyczne  budy z drewna lub dykty - sklepy z "pamiątkami". Zero ludzi. No ale jest wojna, więc może stąd te pustki. W prawo, przez most odchodzi droga do wodospadu (na barierce mostu żółty znak). Droga ta, aż do samej bramy wejściowej na teren wodospadu, jest zabudowana domami. Przed bramą parking i o dziwo trochę samochodów, a nawet busów. Ludzie głośno się zachowują, choć nie jest ich dużo (grające smartfony - to chyba ulubiony sposób "relaksowania się" tutejszych turystów). Patrzę na to i zastanawiam się, jak jest przy samym wodospadzie? Wewnętrzna odpowiedź powoduje, że chęć zobaczenia Szypotu spada do zera. Zjadam tylko coś i zawracam. Pogoda kiepska, choć nie pada. W Wołowcu trochę się szwędam i odkrywam parę sklepów z dobrym jedzeniem (nawet domowy boczek udało się kupić i zwykłe bułki, choć po 7hr czyli 87gr). 

Wtorek, 12 lipca. Dziś trochę lepiej, ale chmury też nisko. Idę na dworzec i wsiadam do  busa, który kursuje do wsi Skotarske (odjazd 7.25). We wsi garnizon wojska, bo niedaleko jest  tunel kolejowy. W planie jest dotarcie do grzbietu wododziałowego (główny grzbiet Karpat) i przejście nim, przez Jawornik Wielki 1120m, na połoniny Berda 1196m i Płaju 1165m, już po północnej stronie grzbietu i powrót do Wołowca przez wieś Żupany. Tu od razu wyjaśniam dla skrupulantów, że wysokości szczytów biorę z map ukraińskich (wyd. Hutyraka), a nie z polskich przedwojennych "wigówek". Zresztą różnice są rzędu 1-3m. W Skotarske jest ładna cerkiew (prawosławna rzecz jasna). Zbliżam się do niej i drogą, po jej lewej stronie, pod górę na północ do grzbietu Fetaciw. Jest to przepiękny połoninny grzbiet , z szarą i wysoką trawą. Nim do głównego grzbietu wododziałowego, przy czym tuż przed nim na rozwidleniu obieram ścieżkę na skos w lewo i nią już do grzbietu głównego, w miejscu gdzie rośnie samotne niewysokie drzewko. Będzie to mój punkt orientacyjny, ułatwiający mi wybranie właściwej drogi powrotnej, bo plan się radykalnie zmienił na skutek pogody - zobaczyłem, że Berdo i Płaj są w chmurach i nie było sensu pchać się tam. Wybrałem więc kierunek zachodni i ruszyłem głównym grzbietem karpackim. Droga szeroka, a nawet bardzo szeroka (kiedyś położono tu "trubkę", ale na szczęście ślady tych prac przyroda już w dużej części zamaskowała). Idzie się przyjemnie, bez żadnych trudności. Spotykam człowieka z psem - wypasa krowę. Rozmawiam z nim trochę. Pytam się, jak oni sobie teraz dają radę przy tej drożyźnie na Ukrainie? "Prywyklim" - odpowiada z taką rosyjską-sowiecką obojętnością. W sumie to go rozumiem - ma krowę, to nie odczuwa potrzeby kupowania żywności w sklepach. Gdzie indziej - np. w dolinie Żdeniewki - właściciel domu, w którym nocowałem na podobne pytanie machnął ze złością ręką i nie chciał tego wcale komentować. Jednak drożyzna na Ukrainie nie jest wynikiem wojny, bo inna osoba powiedziała mi, że ceny rosły systematycznie już od 3 lat, czyli od początku 2019. Idę dalej. Zbliżam się do Beskid Wierch 965m. Chmury zaczęły się podnosić i odsłonił się ładny widok na okolice Pikuja. Za tym szczytem trzeba uważać, bo ścieżka grzbietowa prowadzi do wsi Werchniaczka po północnej stronie i utrzymanie się na głównym grzbiecie wymaga skręcenia w lewo, w dół przy takim rachitycznym, drewnianym ogrodzeniu. Już miałem tak zrobić, gdy nagle słońce się przedarło przez chmury. Zrobiło się ciepło i pięknie. Hmmm - myślę podczas popasu, zrobionego sobie w tym miejscu - a może by tak się wrócić i pójść chociaż na Jawornik Wielki? Tak! W końcu przyjechałem tu dla widoków, a nie dla samego pokonywania kilometrów. Nie mam zamiaru odbierać sobie przyjemności dla jakiś próżnych wyczynów. Wyczyn ma tylko tyle w sobie wartości, ile daje innych przyjemności. Wracam więc i delektuję się widokami na Borżawę - jest na co popatrzeć. Dochodzę do miejsca z samotnym drzewkiem i dalej w stronę Jawornika Wielkiego. Gdy grzbiet skręca na północ, odsłania się piękny widok na wschód i południowy wschód - Bliźniec, wał Czarnej Repy, Smerek i masa innych szczytów. Jak dobrze, że tu jestem. Wchodzę na sam szczyt. Z północy i południa zarośnięty drzewami, ale na wschód odsłania się piękna, szeroka panorama. Odpoczywam. Cicho, pusto. Wracając zatrzymuję się jeszcze na chwilę przy zejściu, by podziwiać widok na zachód. Malowniczo wije się droga idąca grzbietem w stronę wsi Werchniaczka. Skręcam jednak na południe i mam przed sobą teraz Borżawę w całej okazałości. Dochodzę do samotnego drzeeka i przez grzbiet Fetaciw  do Skotarske. Busa nie ma i nie będzie już do Wołowca. Trzeba z buta. No to idę i przypatruję się domostwom. Tu, podobnie jak w rejonie Kostryny, 90% domów ma dach z eternitu. Również okna drewniane są powszechne. No cóż - tak jak u nas w latach 80-tych. Na drodze pełno krowich placków - tak jak u nas w latach 80-tych. Idę i myślę sobie, że za 20-30 lat będzie tu tak, jak u nas. Ten proces zresztą już widać. Na razie tylko 10% społeczeństwa jest w miarę zamożna - tzn. stać ją na budowę nowego domu, kupno lepszego samochodu. Ale za jakiś czas, dzięki pracy w Polsce, Czechach i dalej na zachodzie, Ukraińcy się wzbogacą, tak jak Polacy. Oby tylko zaczęli naśladować estetykę w tych krajach, bo tu brak estetyki wręcz bije po oczach. Rozumiem, że jest biednie, że wszystko wyeskploatowane do granic możliwości, ale nawet te nowe domy często przypominają gargamelowski zamek lub karykaturę palazzo in fortezza. Nie mówiąc już o kompletnym braku estetyki wokół domów. Oczywiście są i wyjątki, ale w tej całej masie brzydoty posowieckiej giną w oczach. 

Środa, 13 lipca. Tradycyjnie wstaję wcześnie. Po śniadaniu, gdy zaczyna widnieć widzę, że chmury nisko. Znowu to samo...ehhh. Kładę się na łóżko i myślę co tu dziś robić? Zostały mi dwie trasy, które koniecznie muszę zrobić. Nie ruszę się z Wołowca zanim nie wejdę na Berdo-Płaj oraz na pasmo Żydowskiej Magury w Borżawie. Nie ma sensu jechać do kolejnej bazy wypadowej - w Kołoczawie - bo tam są wyższe góry i przy takiej pogodzie nie ma co szukać w nich (chyba że śniegu i guza). Przysypiam i nie wiem jak, ale budząc się widzę przez małe okienko coś jakby odbicie promieni słonecznych. Wstaję i idę do jadalni. Ożesz ty! Słońce swieci! Na szczęście wszystko miałem już spakowane do drogi, więc tylko buty i jazda w teren. Jest 9 30 (8.30 w Polsce)  - trochę późno, ale cóż...dam radę. Idę na Berdo-Płaj. Ruszam czerwonym szlakiem na przeł. Menczył. Na przełłęczy bloczki z betonu i worki z piaskiem - tak na wszelki wypadek, gdyby Węgrzy chcieli tu wejść. Idę wylesionym grzbietem Horyszcze. Droga z płyt betonowych, bo to dojazd do jakiegoś zakładu związanego z przesyłem gazu - obsługa i kontrola gazociągów. Dochodzę do szlabanu i bez krępacji mijam go i idę dalej. - bo tam wiedzie szlak. W ostatniej chwili zauważam pilnującego psa (w zasadzie zauważyłem go dopiero w momencie mijania). Jest spokojny, jakby przyzwyczajony, że obcy tędy chodzą. Nawet się nie ruszył i nie szczeknął. Dochodzę do placu, na końcu którego jest figurka Matki Bożej z krzyżem. Od tego miejsca skręcam w prawo na widoczny grzbiet wododziałowy - szczyt Korna. Grzbietem idę na północ, aż na wysokość wsi Żupany, leżącej w dolinie rzeki Stryj , po północnej stronie grzbietu wododziałowego. Ścieżka w paru miejscach rozjeżdżona i po deszczu błotnista. Mijam duże połacie barszczu Sosnowskiego. Wiele okazów ma po 3-3.5m wysokości. Wygląda to strasznie. Schodzę nad Stryj drogą i niespodzianka - nie ma kładki. Rozglądam się, jak tu w miarę suchą nogą przejść rzekę. Po prawej zauważam jakieś zwężenie i coś jakby kamienną ostrogę. Idę tam przez krzaki (20m) i zaczynam wrzucać na tę ostrogę kamienie, robiąc małe molo. Łamię jedną gałęź i mam kijek do asekuracji. Wchodzę na te "molo", wbijam kijek w środek nurtu (gdzie jest najgłębiej) i skok. Jedna noga trafiła w wodę, ale płytką, więc operacja zakończona sukcesem. Idę dalej. Dochodzę do głównej drogi. Skręcam w lewo, a za mostem w prawo i idę przez wieś. We wsi ładna cerkiew ze złotą kopułą. Pytam się dwójki mieszkańców, czy katolicka? A oni tak podejrzliwie na mnie patrzą i jeszcze podejrzliwiej odpowiadają, że nie udało mi się dowiedzieć. Może pomyśleli, że jestem jakimś ruskim terrorystą? Już raczej islamskim patrząc na moją facjatę. Czasem, jak ktoś mnie się w Warszawie pyta "skąd jesteś?", to odpowiadam żartem, że z Hondurasu i wszyscy wierzą. Idę dalej drogą przez wieś. Zaraz powinna odbijać droga w lewo na grzbiet, który poprowadzi mnie na Berdo, ale nie widzę. Idę więc dalej i po jakimś czasie zniecierpliwiony wchodzę na stok po lewej zarośnięty trawą. Akurat zauważyłem dróżkę, więc czemu nie skorzystać? Byle do grzbietu. Gdybym nie był niecierpliwy i szedł dalej do końca wsi, do doliny potoku Roztoka, to bym doszedł szeroką drogą, aż pod szczyt Wałecznina 1182m (na mapie wyd. Hutyraka nie ma tej drogi, ale u Krukara na mapie wyd. Ruthenus "Bieszczady Wschodnie" jest, z tym że droga idzie trochę błędnie, bo dochodzi do przełęczy między Wałeczniną a Berdem - w rzeczywistości skręca w lewo i kieruje się na Wałeczninę). No ale trudno. Idę przez te łąki i ścieżka się kończy. I co z tego? Idę dalej "na kreskę". Grzbiet płaski, odkryty, więc luz. Byle do lasu przede mną - tam musi być droga. I była. Jestem w siodle! Od tej pory już bez problemów nawigacyjnych cały czas pod górę. Przed Wałeczniną, wychodząc już z górnej granicy lasu dochodzi owa droga z doliny Roztoki. Wchodzę na Wałeczninę. Jest to jeden z najpiękniejszych widokowo szczytów w całych Karpatach ukraińskich. Widok na 360 stopni i tylko góry, malownicze góry i jeszcze raz ślliczne góry. Cudownie tu! Nawet widok jakiegoś silosa na szczycie Płaju mi nie przeszkadza. Choć zastanawia mnie to, bo w żadnej relacji i w przewodniku G. Rąkowskiego nic na ten temat nie wyczytałem. Po godzinie ruszam w stronę Berda. Przy zejściu zauważam na dole kilka samochodów - to jagodziarze. Ale jest cicho, spokojnie. Wspinam się na Berdo i gdy wszedłem na sam szczyt staję jak wryty. Nie, to nie widoki były takie piękne. Patrzę na południe w stronę Płaju i zastanawiam się, czy nie mam halucynacji. Przed sobą widzę wyżłobioną w połoninie drogę, szeroką na dwa tiry, zwały świeżej ziemi po obu stronach. Droga idzie całym grzbietem i na Berdzie, wschodnim stokiem (dlatego jej nie widziałem do samego końca) kieruje się do wsi Tucholka. Idę tą drogą jak skamieniały (bo innej nie ma). Rąkowski pisał w swoim przewodniku, że to jedna z najpiękniejszych bieszczadzkich połonin. Teraz jest najbrzydszą. Widać, że to świeża robota. Choć widoki są malownicze, to w tej scenerii w ogóle nie cieszą. Przy Płaju jest najgorzej. Kilka silosów, kilka dużych dołów pod fundamenty kolejnych budowli. Całość wygląda jak plac budowy jakiegoś PRL-owskiego kombinatu. Zgaduję, że to ma być coś związane z przesyłem gazu, bo niedaleko są gazociągi w liczbie nieustalonej nawet przez znawców tych gór. Zresztą wyczytałem niedawno, że władze w Kijowie chwaliły się, że mają wystarczającą infrastrukturę do zaopatrzenia w gaz pół Europy. Tylko skąd ten gaz? Z Rosji? Chyba nie. Z portu w Odessie? Możliwe ale cosik mało. Chyba w planach jest jakaś gruba rura z Azerbejżdżanu (via Turcja i po dnie Morza Czarnego), bo po co to wszystko? Po co ten bajzel, ta dewastacja? Rakietami raz dwa można to tu wszystko zniszczyć - jest jak na patelni. Pocieszam się, że nigdy nie widziałem tych połonin i w związku z tym ta dewastacja mniej mnie boli. Może za 20 lat, gdy te zwały ziemi pokryje trawa i jakieś krzewy nie będzie tak strasznie. Zostanie droga, zostaną widoki no i te silosy. Za Płajem dochodzę do całkowicie zniwelowanego terenu - coś jak duży plac. Tu mam problem, bo chcę iść na Jawornik Wielki, a w tym bajzlu wszystko niknie. Idę na czuja i wychodzę z tego placu na połoninny teren. Rozglądam się za jakąś ścieżką we właściwym kierunku. Jest! No to idę. Teren się stopniowo obniża. Pilnuję odbicia w prawo na przełęcz 974m, gdzie zaczyna się grzbiet Jawornika. Odbicia właściwie nie ma, bo droga na polanie sama skręca na południe i w dół po dość śliskiej, czarnej ścieżce. Tu na Ukrainie praktycznie żaden szlak, żadna ścieżka nie jest dla turystów. Nikt tu nie ma w głowie takich fanaberii. Chcesz chodzić po górach? To sobie chodź? Że co? Że niewygodnie? Że sypkie kamienie, błoto, żwir, dziury, koleiny, kałuże jak baseny? Jaśnie panie - zrób sobie sam wygodną ścieżkę, my i tak ją potem zryjemy ciężkim leśnym sprzętem, ciężarówkami, samochodami, motorami, kwadami (po ukraińsku "kwadrocykle"). Więc drogi turysto - nie klnij, nie narzekaj i myśl zawsze o tym, że ty tu nie jesteś wcale najważniejszy, a wręcz przeciwnie. Jesteś tu elementem zbędnym. Jak cię tu nie będzie, to ludzie z tego powodu nie będą tu rozpaczać - uwierz mi. Dlatego - dla własnego zdrowia psychicznego i dla poprawy samopoczucia - nie denerwuj się widząc to i owo zdewastowane, zniszczone, zryte i uszkodzone. A już broń Boże nie denerwuj się, gdy słyszysz dzwięk nadjeżdżającego motoru, samochodu czy ciężarówki. To nic nie da. Za to delektuj się widokami, odludziem i ciszą, bo te motory i wozy na chwilę tylko ją zakłócają. 

Schodzę na przełęcz 974m i na skrzyżowaniu ścieżek podchodzę na Jawornik Wielki. Przy jakimkolwiek rozwidleniu ścieżek trzeba wybierać tę idącą granią. Trawersy nie doprowadzą nas do szczytu. W końcu jestem na Jaworniku. Już go znam, więc długo nie siedzę. Drogę dalszą też już przerobiłem więc pruję ile sił w nogach, bo nie mam zamiaru wracać po ciemku. Fetaciw, Skotarske i po 12.5 godzinach jestem w Wołowcu. Uff. Udało się. Trochę ciemnawo, ale już w mieście.

Czwartek, 14 lipca. Piękna pogoda. Dziś w planie Żydowska Magura 1517m w paśmie Borżawa. Bus startuje dopiero o 9-tej (kurs na miasto Miżhirja - Międzygórze?). Wysiadam znowu we wsi Podobowiec i grzeję pod lekką górkę do Pilipca. O 10.10 jestem przy dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na Hymbę. Wyciąg jest czynny od 10-tej.  Ostatni wjazd o 17.30, a ostatni zjazd o 18-stej. Koszt 120hr (15zł), a w obie strony 200hr (25zł). W środku budynku restauracja - promuje dania wegańskie. Widać, że i na Ukrainę dotarła herezja katarska - katarzy nie jedli mięsa i nabiału (jakaż to oszczędność na "materiale ludzkim"). Kupuję bilet w jedną stronę i wsiadam. Przede mną widzialem tylko 3 osoby. Zakładam ortalion, bo trochę zgrzany jestem, a nie wiem jak tam na górze będzie - nie chcę się przewiać. Jadę pod górę. W połowie trasy wyciąg staje. Wiszę w powietrzu 20m nad ziemią. Niefajnie. Akurat pode mną są dwaj jagodziarze. Pytam się ich, czy często się coś takiego zdarza. Mówią, że tak. Uff - to znaczy, że obsługa nie jest tym zaskoczona i już mają wypracowane metody usuwania awarii. Po 2 minutach wyciąg rusza. Za kolejne 2 minuty znowu niemal staje - niemal, bo przesuwam się kilka centymetrów na minutę. W koncu rusza znowu i do końca już bez przygód. Jechałem 17 minut. Wyciąg nie wjeżdża na samą Hymbę. Trzeba podejśc jeszcze dość stromo 250m w pionie. Na razie sie przebieram, bo silny i chlodny wiatr wieje. Oprócz komina polarowego zakladam też  kominiarkę polarową na głowę z dziurą na twarz, bo w uszy mocno wieje. Widzę, że stoją dwie "taksówki" terenowe. Do jednej wsiada para i jedzie na szczyt. Postanawiam więc coś zejść najpierw, bo nie chcę wdychać kurzu i smrodu z tej maszyny, jak będzie mnie mijać. Zjadam i ruszam. Widoki i widoczność ekstra! Po ok. 20min. terenówka wraca ze szczytu z parą. Ok. Będę miał spokój. Niestety na 10 minut przed dotarciem na szczyt mija mnie druga "taksówka". Odskakuję na drugą stronę. Straszny kurz się za nią ciągnie. Dochodzę na Hymbę 1491m. Robię fotki, a taxi już zbiera się do odjazdu. Pasażerowie jakby znudzeni i chyba zaskoczeni, że tak zimno i że mocno wieje. Na wiatr pomaga tylko polar lub bluza termiczna i wlożony na to ortalion. Miałem to, a oni nie. Jestem więc znowu sam i idę w stronę Żydowskiej Magury. Widoki jeszcze piękniejsze. Widać Strymbę, Połoninę Krasną i nawet majaczy Świdowiec. Idę sam. Zero ludzi. Bajka! Na Żydowską Magurę trzeba trochę się zmęczyć, ale widoki oszałamiające - jedne z piękniejszych na Ukrainie. Wieje mocno, więc schodzę trochę z Magury i trafiam na ciche, bezwietrzne miejsce. Cud! Zatrzymuję się na popas. Jest wspaniale tak, że nie chce mi się iść dalej na Hrab. Wyciągam mapę i zastanawiam się, czy nie skrócić trasy i od razu schodzić z Żydowskiej. Zaoszczędzę ponad godzinę. Tę godzinę mogę tu przesiedzieć. Tak robię. W końcu przyjechalem, aby się napatrzeć na te góry, a nie by robić tylko dużo kilometrów. Schodzę zielonym szlakiem do wsi Izky. Zejście strome, a czasem bardzo strome. No ale w końcu różnica poziomów prawie 1000m. Podczas zejścia mylę ścieżki i schodzę przez wieś Bukowec - też pięknie, bo trzy ładne cerkwie mogę oglądać. Dochodzę do szosy o 15.10. Za ok. 20min. będzie bus - tak mi powiedziała pani na dworcu w kasie. Nie było. Pytam sie spotkaną osobę, o której w takim razie będzie. Nie będzie wcale. Ostatni byl o 13-stej. Jak to? To ja mam teraz 20km iść pieszo do Wołowca ze wsi Bukowec? Na to wychodzi. Idę, zaciskam zęby i macham na stopa. Nikt się nie zatrzymał. Po drodze mijam starszą kobietę z dwoma siatkami, a w Podobowcu grupę młodzieży. Też próbują złapać stopa. Nic z tego. Darujcie sobie. Czym lepsza droga, tym szansa na złapanie stopa się zmniejsza. Droga Wolowiec-Miżhirja jest bardzo dobra, więc są zerowe szanse. Dziwne to i smutne, że Ukraincy na dobrych szosach są ślepi na prośby swoich ziomków (w końcu ja nie mam wypisane na twarzy i plecach, żem Polak). U nas najpóźniej po godzinie ktoś się zatrzymywał i mnie podrzucał. Tu tragedia. Widocznie Ukraińcy nie lubią sobie pomagać, tzn. ci, ktòrych stać na samochód. Jeszcze bardziej doceniam to, że żyję w Polsce.

Transport publiczny na Ukrainie to jakaś szatańska sprawa. Zero logiki, zero uwzgledniania potrzeb ludnosci....no prawie. Za to dużo złośliwosci. No bo czym wytłumaczyć fakt, że  z Miżhirji do Wołowca ostatni kurs byl o 13-stej, a w czasie gdy szedłem szosą 3,5h w drugą stronę jechały w sumie aż 4 busy? Niczym. Tylko bezmyślnością połączoną z arogancją. Brak możliwości dojazdu na 8-ą godzinę do pracy i brak możliwości powrotu do domu tak na 17-18 powoduje niemożnośc znalezienia pracy gdzieś troszkę dalej od swego zamieszkania. Człowiek jest uwiązany jak pies i wegetuje. Tak się patriotyzmu nie rozbudzi. Najpierw trzeba ludziom zapewnić minimum wygody, a potem dopiero oczekiwać na wdzięczność i ofiarność. Na samej nienawiści do Rosji daleko się nie zajedzie. 

W końcu dotarłem do Wołowca. 36km w nogach, w tym 20 po asfalcie, ale stopy dobrze to zniosły. Te buty, które mam - Alpinus GR20 - na asfalt są rewelacyjne.

Jutro znowu tym samym busem o 9-tej pojadę. Tym razem do końca - do Miżhirji.

 

 



tagi: ukraina zakarpacie wołowiec karpaty góry 

OjciecDyrektor
5 listopada 2022 08:22
7     1133    9 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

OjciecDyrektor @OjciecDyrektor
5 listopada 2022 09:26

Trzecia część w poniedziałek.

zaloguj się by móc komentować

chlor @OjciecDyrektor
5 listopada 2022 11:14

Świetnie się czyta i masa ciekawych obserwacji. Same konkrety: gdzie, którędy, za ile i czemu tak drogo.

 

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @chlor 5 listopada 2022 11:14
5 listopada 2022 12:54

Tą relacją chcę pokazać wszystkim tym, co piszą ròżne relacje, że można napisać porządnie i ciekawie, a nie tak jak zwykle piszą....ogólnikowo czyli irytująco. Bazą do napusania tej relacji były codzienne relacje (w formie trochę skrócone przestłanej przez whats app'a koledze...oczywiście ta niniejsza relacja jest wersją rozszerzoną i staranniej zredagowaną). 

Dziękuję za docenienie mojego wysiłku...:)

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @OjciecDyrektor
5 listopada 2022 20:46

Pozwolę sobie podać widok z kabiny maszynisty przejazdu przez Przełęcz Użocką. Tylko niecałe czterdzieści minut.

Czekam na kolejne części.

 

zaloguj się by móc komentować

klon @OjciecDyrektor
6 listopada 2022 09:31

Dzięki, i czekam na kolejne części. 

". W myślach sobie wyobrażam ten wagon pełen ludzi (jechałem w wagonie zapełnionym tylko w 10%) - ale czad!..." 

Miałem okazję jechać wypchanym na max'a płackartnym. To Był Czad!

Dwóch gości zrobiło sobie - a wszyscy odczuli skutki - procentową  imprezkę przy wędzonej rybie. Powyższy fragment ZMUSIŁ mnie do wspomnień :)) 

ps. Żaden z podróżnych nie skarżył się konduktorom. 

zaloguj się by móc komentować


klon @OjciecDyrektor 6 listopada 2022 12:28
6 listopada 2022 15:29

"Kupiejny" także miał swoje zalety. Szczególnie, gdy do stacji końcowej jechało się 26 godzin. "Gariaczij cziaj" z samowaru zamawiany u konduktora i odbierany na na końcu wagon plus owoce, przekąski i ciasta kupowane od babuszki na peronie w trakcie postoju. A wszystko bez nadzoru sanepidu i norm EU. Zgroza :)))

ps. W planach była podróż do Chin koleją Transsyberyjską via Mongolia.  Trasa na siedem dni. W pociągu. Ileż to okazji do zbliżenia między narodami! 
Wszystko się zmieniło po 2014. Mżnka powiedziała - stop!
 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować