-

OjciecDyrektor : Kiedy bogowie zorientowali się, że nie zdołają ukryć wszystkich swoich szwindli, stworzyli ekonomistów.

Ukraina na lekko 2022 cz. 1/6 - Kostryna

Wyjazd w Karpaty Ukraińskie planowałem od lat. Ale jak to w życiu bywa plany planami, a życie życiem. Definitywnie decyzję o wyjeździe podjąłem latem 2021, podczas "odwilży" covidowej. Skompletowałem sprzęt, mapy i trenowałem, czyli znalazłem sobie obok mego domu górkę - taki wał wydmowy - 10 m wysokości względnej z krótkim, dość stromym podejściem i tak 50-70 razy podchodziłem i schodziłem na lekko, choć pod sam koniec treningów w połowie czerwca podchodziłem i z dużym 20 kg plecakiem - tak 35 razy max. Wybuchła wojna, ale to mnie ani na moment nie zniechęciło - wręcz przeciwnie (chyba naprawdę jestem psychopatą). Największą trudność miałem z ustaleniem, czy wystarczy sam paszport, czy też muszę się zaopatrzyć jeszcze w jakiejś ubezpieczenia covidowe, testy itp. W tym celu próbowałem dodzwonić się do ukraińskiej ambasady i konsulatów - sprawa jednak okazała się beznadziejna. Spróbowałem więc dodzwonić się do konsulatów honorowych. Na kilkanaście odebrał tylko jeden - w Katowicach. Ale tam nikt nie był zorientowany w tej kwestii i poradzono mi zadzwonić na przejście graniczne w Medyce. Zanim to uczyniłem postanowiłem sprawdzić w naszym MSZ. Jednak w MSZ ludzie pracują nie po to, aby udzielać jakiś informacji, ale po to, by pobierać pensję. Jedynie pani z centrali telefonicznej wiedziała po co tam jest i dla kogo. Dziekuję jej za starania. No dobra....dzwonimy na Medykę. A tam mnie odesłano do Korczowej - "Proszę zadzwonić na punkt konsultacyjny - tam będą wiedzieli, bo pracują ramię w ramię z ukraińskimi pogranicznikami". Ok. Dzwonię. Odbiera automatyczna sekretarka: 1 - nielegalne przekraczanie granicy, 2 - pobyt w strefie granicznej, 3 - inne rzeczy (już nie pamiętam jakie). Wybieram 3 i czekam. 4,5,7 minut. Koniec mojej cierpliwości. Dzwonię ponownie - tym razem wybieram 2. To samo. Ażesz wy! No dobra. Nie chcecie odbierać? To teraz odbierzecie. Dzwonię trzeci raz - wybieram 1. Czekam 3 sekundy. Od razu wypalam w telefon "Proszę z punktem konsultacyjnym". - "Łączę". Odbiera pani. Okazuje się, że nie chce mi wprost udzielić informacji. Wyduszam z niej pytaniami i w końcowym efekcie wiem, że wystarczy sam paszport (choć pani tego wprost nie powiedziała  (ach ta kobieca wieloznaczność....nawet tu, na służbie). Zostaje jeszcze kwestia transportu. Kolega odradza autokary i doradza blablacar. Ok. Słucham się jego i na 2 dni przed wyjazdem próbuję załatwić przejazd. Przejazdy oferują sami Ukraińcy i rozrzut cenowy jest znaczny. Wybieram te tańsze, ale o dziwo, albo odrzucają moją rezerwację albo dzwonią i mówią "że drożej pojadą". I tu padają kwoty 150zł. Do widzenia. Próbuję dalej. W końcu udaje mi się zarezerwować przejazd za 68 zł u niejakiej Jowity. Wyjazd o 3 w nocy z Zachodniego w Warszawie. Jest lekki poślizg, ale dzwoni do mnie gość i się usprawiedliwia. Ok. Poczekam godzinkę. Jowita okazuje się mężczyzną. Nic to. Pakuję plecak i wio. Grzejemy piorunem. Myślę sobie - czy on ma jakiś cudowny antyradar? Nie. Ma kijowskie blachy i gwiżdże na fotki. Po 45 minutach okazuje się, że chce za przejazd ponad 100 zł. Odpowiadam mu, że jak tak, to dam mu negatywną opinię na blablacar. Poskutkowało. Ale wykorzystałem to lekkie spięcie do negocjacji. Zależało mi na bezpośrednim kursie na główny dworzec kolejowy we Lwowie. On zaś kończył bieg gdzieś we Lwowie. Mówię więc - "Dam ci 90 zł za dowóz na główny dworzec kolejowy". A on na to - "A dasz dobrą opinię?". Dam. No i atmosfera w wozie uległa radykalnej poprawie. Niestety. Nie zachowałem czujności i na postoju na stacji benzynowej dałem mu całą kwotę. Dojeżdżamy do Hrebenne. Jest 8 rano (czyli 4 godziny jazdy). I tu zaskoczenie. Kierowca mówi, że on nie może jechać przez granicę, ale ZARAZ zabierze nas jego kolega. Ok. Czekam 30 minut. Potem 50. Orientuję się, że coś jest nie tak. Podchodzę do niego i mówię mu z lekkim uśmiechem, żeby nie ściemniał i mówił jak jest. Jestem spokojny, bez nerwów - w końcu jestem na urlopie, więc po co się denerwować? Nerwy niczego nie przyspieszą. Wyczuwa, że jestem usposobiony "relaksacyjnie" i mówi mi prawdę. Kolega nawalił i jedzie ze Lwowa inny, ale będzie czekać w kolejce parę godzin. Mówię więc jemu na czym mi zależy, jakie mam zamiary. Chodzi mi o to, aby dostać się jak najszybciej do Kostryny na Zakarpaciu, niedaleko polskiej granicy. Bierze telefon i dzwoni do znajomych, aby sprawdzili połączenia kolejowe i autobusowe z Lwowa do Kostryny. Lipa. Jest tylko jeden kurs bezpośredni koleją o 6 rano. Inne z przesiadkami i przez Mukaczewo i Użhorod, ale to dłuższa czasowo trasa. Zrozumiałem, że nawet jakby przejechał piorunem przez granicę do Lwowa, to i tak nie ma szans na dotarcie dziś do Kostryny. Negocjuję więc dalej. Wynikiem tego są następujące ustalenia: on kupuje mi bilet z Lwowa do Kostryny (30 zł czyli przejazd mam de facto za 60 zł i nie do Lwowa, a aż do Kostryny), jego znajomy zabiera mnie do Lwowa i tam pomaga kupić starter Kijivstar i doładować, a potem wybrać odpowiedni pakiet (bo ceny w roamingu są jakbym dzwonił do Hondurasu - 1 sms = 2 zł), pomaga znaleźć kantor z dobrym kursem (biorę tylko złotówki - wszędzie je można zamienić na hrywny) i daje mi darmowy nocleg + zawozi przed 6 rano na dworzec. Piękna, cudowna oferta. Od teraz jestem cały w skowronkach. To nic, że znajomy przyjechał późno, tak że we Lwowie byliśmy dopiero o 20-stej. To nic, że jest upał i nie ma co robić. Najważniejsze niewiadome są już rozwiązane. Mogę sobie czekać i wejść na wzgórze, skąd jest ładny widok na jezioro/staw i okalające go wzniesienia. Ładnie tu. Trzeba tu kiedyś przyjechać i pochodzić.

Sam przejazd przez granicę szybki i bezproblemowy. Ukraińcy o nic się nie pytali. Wbili pieczątkę i luz. Jestem na Ukrainie. Od razu widać, że jest biedniej. Dużo domów zaniedbanych (tylko jakieś 10% ładnych). Krajobraz płaski. Dopiero ok. 35-40km przed Lwowem pojawiły się piękne wzgórza ukraińskiego Roztocza. Dojechaliśmy do Lwowa. Wysiadamy przy centrum handlowym Auchan (napis jesr cyrylicą "Aszan"). Wygląda identycznie jak polskie galerie. Nawet neony-napisy mają te same marki, co w Polsce. W środku wymieniam złotówki - kurs 7.75 hrywny za 1 zł. Idziemy kupić jedzenie i pierwsze zdziwienie - ceny takie same jak w Polsce, a nawet ciut wyższe. I tak już będzie wszędzie. Kurcze - wziąłem za mało kasy. 3800 - starczy na 40 dni?  Ledwo ledwo. Ale i tak założyłem, że na jedzeniu oszczędzać nie mogę, bo siły nie będzie, więc będę tak długo, aż się kasa skończy. 

Jeszcze karta telefoniczna i na chatę. Mieszkanie 2 pokoje, malutka kuchnia. W łazieńce wanna z prysznicem wielkości talerza (jeszcze kilka takich "talerzy" zobaczę - to jakaś ukraińska specyfika). Próbuję zjeść kolację. Słowo "próbuję" jest adekwatne, bo nic mi nie smakuje. Pomidory jakieś bez smaku (nawet sól niewiele pomaga, choć wziąłem kamienną z Kłodawy, drobno mieloną, Kotanyi...super sól!). Makrela okazała się półsurowa, a więc niejadalna (na Ukrainie nie ma wędzonych ryb, takich jakie znamy w Polsce....są tylko suszone i takie surowe/półsurowe). Kto to kupuje? Kupują, by potem samemu sobie upiec lub ugotować - jedzenie i przygotowywanie posiłków ("harczowanie") w plenerze to sport narodowy Ukraińców. Uwielbiają to i celebrują lepiej niż Makłowicz. Makrelę wyrzucam - dla kota. Ide spać, ale przed spaniem patrzę na wystrój pokoju. Jest tak, jak u nas w latach 70-tych i 80-tych, czyli dużo kryształów, książek bez śladów używania (koniecznie w ozdobnych okładkach). Rano wstaję, jem boczek przywieziony z Polski (mam jeszcze smalec i miód - to mnie ratuje przez pierwszy tydzień) i jazda na dworzec. Znajomy prowadzi mnie na właściwy peron, odnajduje właściwy wagon i hejka. Ściskam go, jak starego kumpla. Dobry chłop! Nie wiem skąd te bujdy o złych Ukraińcach i wrogości do Polaków. Jest wręcz odwrotnie. Przez cały pobyt ani razu nie odczułem wrogości czy nawet niechęci. Za to nieustannie odczuwałem życzliwość i normalne reakcje. Jeden jedyny raz był zgrzyt, ale to było z udziałem rosyjskojęzycznych i do tego takich miejscowych typków na melanżu (więc nie ma mowy o jakieś choćby minimalnej tzw. "grupie porównawczej"). Pociąg jest sypialny. Trochę mroczno i duszno. Czuję lekki swąd spoconych skarpet - przedziały ze śpiącymi ludźmi są pootwierane - wiadomo ...upały są. Na szczęście można otworzyć okno na korytarzu i usiąść na składanym siedzeniu. Kupuję u konduktorki (każda ma "swój" własny wagon do kontroli) wodę mineralna "Szajańska" (będzie to moja ulubiona woda na Zakarpaciu) i odpoczywam. Za Starym Samborem zaczynają się Karpaty. Piękna dolina i jeszcze piękniejsze widoki na okoliczne góry (niektóre połoninne). Zbliżamy się do Turki. Turka jest bardzo malownicza jeśli chodzi o krajobraz. Za nią dolina się podnosi, przez co góry robią się mniej wyniosłe. Dojeżdżam do Sianek - ważna stacja przesiadkowa dla osobowych pociągów. Na parkingu 7 samochodów- w tym 3 łady. I takie proporcje będą zachowane na większości tych terenów, czyli północnego Zakarpacia. Ruszamy z Sianek i zaczyna się bajkowy, podniebny odcinek trasy. Widoki na najwyższe połoniny pasma Pikuja i głęboką dolinę Uż. Zbliżamy się do stacji Szerbyn (pociąg dalekobieżny, o dziwo tu się zatrzymuje). Widzę żołnierza z bronią. Wszystkie mosty, wiadukty, tunele i nawet tory są pilnowane przez wojsko. Szykuję się, bo następny stop to Kostryna. 

Wysiadam z pociągu w Kostrynie. Na szyldzie jest "Kostrino" i taka nazwa oficjalnie widnieje na bilecie. Uff. To dobrze, bo gdy dostałem zdjęcie biletu z tą nazwą to z początku protestowałem, mówiąc że kupili mi bilet nie tam, gdzie chciałem. Jest 30 czerwca 2022. Godz. 11.40 czyli 10.40 naszego czasu. Mijam panią zawiadowcę, skręcam na asfalt i widzę dwójkę ludzi na ławeczce przy torach. Nagle zwrot i podchodzę do nich. Pytam się:  gdzie tu mogę znaleźć pokój na  minimum 4 noce. Pani ok. 60 lat ożywia się i dzwoni do przyjaciółki. Jest. Oczywiscie. 150hr czyli 20zl za dobę. Biorę ofertę z miejsca i idziemy ok. 300m. Potem labirynt bram, ogródków, zapachów jak na starej dobrej wsi polskiej. Ładnie. Może nie odpicowane ale podoba mi się. Są krowy , są ule - będzie mleko i miód. Pytam się o magazyn- sklep. Są czynne od 8 do nawet 22. Jest nawet źródło mineralne.  A są marszrutki do Luty? Nie. Tylko w południe i po południu bus. Ale stopem można.  Ok. Wypróbuję jutro. Pokój  duży 16m. Łazienka. Duża kuchnia z lodówką. Jedynie kibelek to taka komórka z drewnianym sedesem a'la Gomółka. Ale nie śmierdzi. Jakoś to przeżyję. 150hr to taniocha (tel. +380 959 020 994). Idę zaraz na obchód Kostryny. Wykąpałem się i jest dobrze.  W "centrum" Kostryny dowiedziałem się, że zaraz, czyli za 15 min (13.40) będzie bus do Luty. Skorzystałem więc z okazji i postanowiłem wejść na szczyt Krasija 1039m. Wycieczka miała być krótka i lajtowa. Przyjeżdża bus, ale taki który już dawno powinien być w muzeum motoryzacji. Nic to - lubię jeździć zabytkowymi maszynami. Zamawiam kurs do wsi Wyszka - 20hr i siadam z przodu. Bus miał jedną poważną zaletę - nie miał klimy i miał otwarty właz w suficie. Skręcamy w boczną drogę do Luty i zaczyna się prawdziwy western-rodeo. Kierowca halsuje na drodze raz na lewe pobocze, a raz na prawe - środkiem nie jedzie wcale, bo maszyna nie przeżyłaby takiej jazdy. Drogę nazwać złą to eufemizm. Droga była straszna - gorszej w życiu nie widziałem (i na całym Zakarpaciu nie spotkałem).  Jechaliśmy max. 10-15 km/h. W końcu dotarłem do Wyszki. Chciałem z marszu zaatakować Krasiję najkrótszą drogą (dzięki Ci Panie Boże, że do tego nie doszło!), ale żar był mocny (35 stopni),więc postanowiłem najpierw znaleźć magazyn (czyli sklep) i dokupic wody (jeśli jednak ktoś chciałby iść na Krasiję najkrótszą drogą, to wejście na nią jest po lewej stronie dwukondygnacyjnego pawilonu narciarskiego - zagrodzone metalową  bramką z wysoką na 1.5m poziomą belką, by terenówki tamtędy nie jeździły i nie niszczyły stoku narciarskiego). Akurat ze mną wysiadła dziewczyna i powiedziała, że sklep jest tam - i pokazała stromą drogę. Idę z nią i trochę gadam- żartuję. Dużo rozumiem więc nawet translatora nie włączam. Ten ukraiński taki podobny do słowackiego. Idziemy i idziemy. Spociłem się, ale dotarłem na te wyszkowe K2. Postanowiłem zrobić popas i wzmocnić się. Idę w końcu po popasie przez tę Wyszkę, zawieszoną 100m nad drogą i czuję, że popas nie pomógł. Żar się wzmaga. W drugim sklepie dokupuję chałwy i to był straszliwy błąd. Ale nie uprzedzajmy faktów. Postanowiłem zmienić plan i zaatakować Krasiję od wschodu, czyli na około. Mapa ukraińska (wyd. Hutyrak Wasyl) niby dobra, ale nie mogłem znaleźć drogi idąc na Krasiję. W końcu z konsternacji wybawił mnie chłopak na motorze - tam gdzie stałem, myśląc że to droga na prywatna posesję, wjechał i zgrabnie minął dom. Aha. To jednak to jest ta droga. Dzięki Ci Panie Boże za te drugą cenną pomoc. Idę, myśląc że teraz to już bułka z masłem. Tymczasem chłopak na motorze powraca. Idę dalej do miejsca, gdzie zaczynają się dwie strome rynny (bo drogami to trudno nazwać). Postanowiłem wybrać rynnę po prawej, bo była bliżej szczytu, a doświadczenie górskie i spryt mi dodatkowo  podpowiadały, że ta po lewej może odbić od szczytu i zaprowadzić mnie gdzieś hen hen. Okazało się jednak, że ludzie robiący tę prawą rynnę byli sprytniejsi. Po zdobyciu tylu metrów ogromnym nakładem sił, okazo się, że droga kończy swój bieg. Nie chcąc tracić zdobytej wysokości wyjąłem mapę, ustaliłem dzięki specjalnej miarce współrzędne Krasiji. Potem wyjąłem mini GPS i ustaliłem swoją pozycję. Zdziwiłem się zdziwieniem wielkim. Trudno - idziemy na kreskę. A jest powiedzenie "kto drogę skraca, ten do do.domu nie wraca". Mimo wszystko idę. Jest ciężko - krzewy, "kalafiory" jagodzisk, gęste drzewa iglaste. Zmęczyłem się i użyłem w końcu chałwy....i się zaczęło. Nie dość, że przy jej jedzeniu dużo wody idzie, to jeszcze potem pragnienie się wzmaga. Postanowiłem zastosować metodę "czego nie możesz pokonać, to omiń". I omijałem. Zszedłem ze skalnej grzędy-grani do rzadkiego lasu liściastego i nim pod górę do łąki a tu nagle droga. Aha, pomyślałem, to chyba lewa "rynna" idąca łukiem. Nie. Dochodziła do innej drogi i nią pod górę na szczyt. Oczywiście nie było ich na mapach (ustaliłem po jakimś czasie, że na mapach nie ma 33-50% istniejących ścieżek). Sam szczyt ma piękny widok na północ i zachód - naprawde warto nań wejść. Na szczycie trzy budki - dwie w dobrym stanie, ale jedna z nich zamknięta (to budka stacji końcowej wyciągu krzesełkowego, który czynny jest tylko zimą). Byłem sam - i w ogóle widzę, że jestem jedynym turystą w tych górach (co się potwierdzi później). Zacząłem schodzić z Krasiji tą drogą, którą miałem pierwotnie wejść. Zejście zajęło mi 40min ale na dole byłem zmachany jak koń po westernie. Stromizna taka, że w kilku miejscach drogę pod górę widać tylko na 7-10m. I ja chciałem tędy podchodzić? Szaleństwo, gdy traktować to jako prolog. Tak więc to, co miało być lajcikiem okazało się pełnowymiarową wycieczką, w której trzeba było użyć wszystkich zdolności i gadżetów aby te Krasiję zdobyć. Zajęło mi to 6h.

1 lipca, w piątek wybrałem się na Luciańską Holicę - 1375 m. Wiedziałem, że z rana nie ma co liczyć na żaden bus do Luty, więc zacząłem na pieszo, myśląc że złapię stopa. Łapanie jednak w tych stronach stopa przypomina łapanie ryb gołymi rękami. Jechały pod górę 3 maszyny przez 1.5h. Żadna się nie zatrzymała. Dopiero czwarta, stara Łada podwiozła mnie do połowy Luty - zaoszczędziłem 40 min. To był zamiejscowy i to pewnie dlatego. Był trochę rozżalony, bo ma zakaz opuszczania oblasti (czyli województwa) i nie może wyjechać do pracy na zachód (Polska to zachód i wracając po 40 dniach sam tego doświadczyłem). A z pracą na Ukrainie jest marnie i zarobki marne. Dlatego kto może, wyjeżdża. Luta i inne wsie wyludnia się. Jest dużo opuszczonych domów, tzn. nikt w nich nie mieszka. Bardzo mało jest kobiet w wieku 18-30 lat. Przed samym podejściem dopiłem wodę i dokupiłem nową1.5l (dzięki Ci Panie Boże za ten pomysł). Zjadłem co nieco (makaron-nitki z sosem w proszku przywiezionym z Polski, bo piątek, a więc post) i w drogę. Droga była łatwiejsza orientacyjnie, bo znakowana, ale te znaki nie były tam, gdzie pojawiały się wątpliwości (ot taki ukraiński folklor). Aby znaleźć wejście żółtego szlaku trzeba iść w górę Luty aż do mostu (nie mostku, nie kładki, tylko normalny most drogowy). Za mostem główna droga skręca w lewo, a szlak idzie prosto (na mapie jest wrażenie, że droga idzie prosto, a szlak skręca w prawo). Dalej jest rozwidlenie żółtego i zielonego szlaku. Podążałem żółtym na skos w lewo. Przy ostatnim domku szczeka pies, ale zawsze jest na łańcuchu, więc nie trzeba się bać - a iść trzeba, gdyż szlak wiedzie łąką niejako przez podwórko owego domu. Później w górze było/jest jedno miejsce mylne - szlak wiedzie w prawo, omijając łukiem polanę. Jeśli jednak zasugerujemy się kierunkiem, to wejdziemy na ścieżkę donikąd. Szedłem dalej żółtym szlakiem, a potem zielonym. Miałem do pokonania 6km i 800m przewyższenia. Pomyślałem - zrobię to w 2h. Podchodziłem 4h. Czy ja mam brak formy? Nie, bo schodząc musiałem krawędziować i robić małe zakosy, aby bezpiecznie zejść - taka była stromizna. Aż się sam sobie dziwiłem, że ja tędy podchodziłem. Pod samą Holicą dochodzi szlak zielony (wersja light dla idących pod górę). Wybrałem go - zamiast dalej iść żółtym - bo na mapie ścieżka żółta szła po "ruszcie", czyli po bardzo stromym bocznym zboczu. Nie chciało mi się dalej iść po takiej stromiźnie. I całe szczęście, bo wychodząc zielonym szlakiem na część połoniną mogłem się delektować pięknymi widokami na zachód. A dodatkowo uniknąłem "niespodzianki", tzn. żółty szlak nie dochodził na główny grzbiet Holicy (nie widziałem z niego żadnego zejścia w bok). Być może w ogóle go nie ma w górnej części, a jeśli jednak jest, to sama końcówka jest bez ścieżki, po jagodowych "kalafiorach". Widok z Holicy taki, że brak słów. Ostra Hora ładnie się prezentuje, ale najładniej jest na zachód od połoniny Równej (pasmo Pikuja mało fotogeniczne, bo nie z profilu a z boku widoczne jest).  Znów byłem sam na całej trasie. 
Gdy zszedłem z Holicy poczułem nie dość że zmęczenie, to jeszcze żar 35 stopni. A miałem do przejścia jeszcze ponad 18km drogą koszmarną i pylistą, bo ostatni (z dwóch chyba) bus odjechał o 15-stej do Kostryny.  Zaraz w pierwszym magazynie dokupiłem nową wodę (zapomnij turysto o ciekach wodnych - susza taka, że nic nie splywa) i kupiłem pomidora. Pani w sklepie wyjmuje liczydlo i podaje mi sumę do zapłaty (jeszcze w paru innych miejscach natknę się na sklepy z liczydłem - choć kasa obok stoi). Była tak miła, że obrała mi tego pomidora, pokroiła i podała na talerzu. Jakie te nienowoczesne kobiety są uczynne i życzliwe. Pogadaliśmy jeszcze trochę i ruszam. Droga straszna. Patrzę, że samochód z naprzeciwka nagle skręcił na mnie. Wystraszony skaczę pod plot. Co on? Chciał mnie przejechać? Nie. Ratował swoją maszynę przed zniszczeniem. Aha - przypomniałem sobie wczorajszą jazdę busem tą drogą. Myślałem aby nagrać te halsy kierowcy ale zrezygnowałem, bo zrobiło mi się go żal. U nas tylko śmiech by był, a on walczy o życie. Po 1h marszu w spiekocie widzę za sobą dostawczy wóz -  macham ręką. Zatrzyma się? Tak! Do Użhorodu jedzie - tam mieszka. Jestem uratowany! Przedstawia się - Toli. Patrzę na niego i myślę - "Gdzie ja wsiadłem?". Toli to jak Doli, czyli żeńskie imię. Zauważył moją konsternację i wyjaśnia - "Anatoli". Aha. Uff. Wozi mrożonki. 15 godzin poza domem od poniedziałku do piątku. 300 godzin w miesiącu. Ile zarabia? 15000 hr., czyli ok. 1900-2000 zł. Współczuję mu. Przy tej drożyźnie nie ma szans na odłożenie jakichkolwiek oszczędności. Tylko ci, co pracują w Polsce, Czechach/Słowacji i na Węgrzech mogą coś odłożyć. Marzy mu się praca kierowcy autobusów. Mówię mu, że w Warszawie poszukują takich i jeszcze kurs sponsorują. Dostanie od razu dwa razy tyle co na Ukrainie, a jeśliby chciał tyrać 300 godzin w miesiącu - to i 3 razy tyle. Jest tylko jeden problem - musiałby wysłać swoją żonę i małego synka do Polski, bo inaczej nie puszczą go przez granicę. Jedziemy i rozmawiamy. Wtem coś uderzyło. Stajemy. Wysiada i schyla się. Patrzy. Maca zderzak, po czym mówi, że jest dobrze - tylko lekkie wgniecenie. Dobra maszyna - ma 34 lata.....to średnia "motoryzacyjna" na Zakarpaciu. Ukraińscy mechanicy to cudotwórcy, bo te wozy nie mają prawa jeździć po takich drogach, a jeżdżą. Anatoli z Użhorodu powiedział, że ta droga jest zła, ale są gorsze. Nie mogłem uwierzyć mu.

Sobota, 2 lipca. Nad ranem była burza. Wreszcie trochę się ochłodziło o 10 stopni. Padało mało i krótko. O 12 ruszyłem na górę Jawornik 1017m. Trasa wyznakowana kolorem niebieskim. Schodzę w dół Kostryny na wysokość domu nr 58 - tu odchodzi w stronę torów (czyli w lewo) droga między dwoma płotami. Dochodząc do torów należy je przejść na skos w lewo i już widzimy kładkę przez rzekę Uż. Kładka to tak naprawdę most wiszący, coś jak ze Shreka (część. 1). Trochę buja, ale jest fajnie - ja tak lubię. Ścieżka za mostem skręca w lewo i niedługo potem w prawo, klucząc między domami. Ma się wrażenie, że wchodzi się komuś na jego podwórko, ale to normalna droga przez zabudowania. Potem wzdłuż potoku i za jakiś czas w prawo, na skos skręca - jest wyraźne oznaczenie, ale tak się zapatrzyłem, że przegapiłem strzałkę w prawo i doszedłem do tzw. rozstaju dróg, co jak wiadomo, skutkuje zawsze w ukraińskich Karpatach stratą czasu i nerwów. Na szczęście szedł za mną pan grzybiarz, którego wyprzedziłem wcześniej  i on chyba czuł,  że się zagapię i szedł za mną. Gdy zawracałem spotkałem go i pokazał im właściwą drogę. Ta wlasciwa droga to było 600m podejścia w pionie na dystansie 2,5km, przy czym największa stromizna to ok. 550m w pionie i 1800m dystansu. Na moje oko ok. 20-25 stopni nachylenia, przy czym lokalnie nawet więcej (bo 20-25 stopni to wartości średnie). Schodząc z powrotem tą drogą musiałem ostro krawędziować butami, a po zejściu z tej stromizny - które trwało 30 minut -  miałem uda jak z waty. Ciśnienie i naprężenie zeszły, adrenalina przestała działać, nogi się dziwnie zachowywały na końcowym, płaskim odcinku. Samo podejście zrobiłem w rewelacyjnym czasie, gdyż na szczycie znaki podawały, że zejście zajmuje 2h - a ja tyle podchodziłem. Najpierw jest "na dzień dobry" dłuuugie i niezwykle strome podejście i kiedy człowiek myśli, że najgorsze ma już za sobą zaczyna się drugie - równie strome podejście -  na szczęście krótsze (nigdy nie byłem na Lackowej w Beskidzie Niskim, więc nie mam skali porównawczej). Ścieżka wąska wiodła przepiękną granią pośród pięknego lasu bukowego. Był to najpiękniejszy las, jaki widziałem na Zakarpaciu. Stromizna ścieżki też była największa ze wszystkich późniejszych  tras (choć podchodziłem pod szczyty nawet 2000m i przy różnicy poziomów 1350-1400 m). Tak więc panie i panowie ultra-ekstremaliści, jeśli chcecie sprawdzić się i swoją wydolność organizmu, to zapraszam na ten szlak. Spróbujcie sobie tu "pobiegać" pod górę, a potem jeszcze zbiec w doł. Zmierzcie sobie czas, nagrajcie na GoPro i wstawcie na YT. Czekam na was. Nic lepszego nie znajdziecie chyba w całych Karpatach. Z samego Jawornika widok ograniczony, ale kierując się granią na zachód, w stronę Juda Wierch widoki są ładne. Do tego łagodnie w dół i przez ładny las do schroniska górskiego Jawornik. W stronę wschodnią widoków nie ma poza jedną polaną/zboczem poniżej szczytu, ale widok ograniczony tylko na wschód na Luciańską Holicę (ale dość oryginalny). Schodziłem z Jawornika w sumie 1h, ale jak już napisałem, największą stromiznę pokonałem w 30 min. 

Niedziela, 3 lipca. Z rana szykuję się na mszę. Zakładam koszulę w kratę (flanela) i drugi egzemplarz tych samych spodni, w których chodzę - model "Pyrenees" Alpinusa. Są dość "eleganckie" na świątynię. Ogoliłem się (tak, wiem że to fanaberia, ale wziąłem sprzęt do golenia, bo nie cierpię zarostu dłuższego niż 6-7 dni) i idę. Tuż przed świątynią (wracając z Jawornika obejrzałem ją sobie - piękna drewniana, zabytkowa) natknąłem się na staruszkę idącą też do niej. Zagadałem. Okazało się, że ona prawosławna. Jak to? Przecież na Google Earth widnieje jako greko-katolicka. Zresztą wysiadając z pociągu i idąc na stancję pytałem się upewniająco, czy jest tu katolicka świątynia i o której jest msza. Uzyskałem wtedy  twierdzącą odpowiedź. Staruszka zapewnia mnie, że jednak prawosławna. Konsternacja. A może jest gdzieś indziej ta katolicka? Akurat  szła z naprzeciwka kobieta - lat ok. 50. Pytam się jej, gdzie tu jest katolicka świątynia? A tu, ta - i wskazuje ręką na tę, która wg staruszki jest prawosławna. Rozdziawiam usta jak karp. Przecież to prawosławna - odpowiadam. A tak, teraz prawosławna, ale kilka lat temu była jeszcze grekokatolicka - wyjaśnia kobieta. Rozumiem teraz - ludzie z przyzwyczajenia tak ją nazywają nadal. Ehhh. Jaka szkoda. Zaczynam się zastanawiać, co będzie dalej w trakcie mojej podróży. Niby zaplanowałem miejsca wypadowe tak, by były tam grekokatolickie świątynie, ale czy będą? Tu na Zakarpaciu dominuje zdecydowanie prawosławie. Mapy nie ułatwiają identyfikacji, bo zwyczajnie nie czynią rozróżnienia na cerkwie prawosławne i grekokatolickie. Jest to wkurzające, bo to nie wynika z jakiś nadzwyczajnych trudności, ale ze zwykłej i - moim zdaniem - celowej dezinformacji. No bo, co to za problem przypisać do każdego rodzaju cerkwi odmienne znaki graficzne? Żaden. Kartografowie potrafią umieścić na mapach tyle szczegółów, tyle rodzajów różnych budynków, ale żeby dokonać rozróżnienia na prawosławne i grekokatolickie świątynie, to już za trudne dla nich? Wstyd. Bo to jest niechlujstwo i ignorancja w najlepszym wypadku, żeby nie napisać gorzej. Jedynie na mapach ExpressMap widać rozróżnienie (ale mam je tylko w formie ogromnych ksiąg - albumów). Na pozostałych "wsio rawno". Może zaczniecie drodzy wydawcy traktować nas - katolików serio, co? 

Wracam na stancję i szykuję się na "trzydniówkę", czyli na pół lekko (tzw. minimal) mam zamiar przejść z Użoka całe pasmo Pikuja, zejść do wsi Szczerbowec, dalej na poł. Równą i następnie przez Ostrą Horę do Luty i do Kostryny. Biorę mały plecak i jazda na stację. O 13 pojechałem pociągiem z lat 50/60- tych do Użoka. Drzwi pomiędzy wagonami na każdym zakręcie przesuwają się i walą z hałasem, siedzenia twarde drewniane, klimat jak z kreskówki "Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie". Ale tanio - przejazd to koszt 2-3 zł. Po 45 minutach jestem w Użoku. We wsi nikt nie wynajmuje pokojów - spotkana kobieta dzwoniła po znajomych, dopytywała się i w ogóle robiła co mogła, aby mi znaleźć pokój. Nic z tego. . Jest jeden hotel (przed wiaduktem, na początku wsi "ŁyAn" za 500hr i drugi "Użańskie Kupele"  za 1000hr. Wybrałem tę tańszą opcję.  Wytargowałem tylko 50hr, czyli nocuję za 450 (ok. 57zl). Drogo, ale oni chyba wiedzą, że nic tutaj nie znajdę. Pokój bez lodówki, bez stołu i wygodnego krzesła, dwa taborety, dwa małe łóżka (osoba +190 cm wzrostu pewnie się nie zmieści). Dobrze, że chociaż toaleta schludna. Hotel z drewna - bale. Idę zaraz w kimę, bo wcześnie rano muszę wyjść. Ten rejon Zakarpacia to istna czarna dziura. Tu nawet nie ma gdzie zjeść ciepły posiłek (na mapach ukraińskich p. Hutyraka są zaznaczone bary, ale w nich można się napić tylko piwa, kwasu i zjeść słodycze - smacznego). W sklepach nie kupi się sosu w proszku ani zwykłych bułek. Samochody jeżdżą jeden na 5 minut, choć droga asfaltowa przez przeł. Użocką jest elegancka (w 2021 ją zmodernizowali - chyba wiedzieli, że będą mieć niedługo wojnę). 

Poniedziałek, 4 lipca. O 6.15 (5.15 czasu polskiego) wyruszyłem spod stacji Użok z zamiarem przejścia calego pasma połonin od Użoka ku najwyższemu szczytowi Pikuj 1406m. Szło się znakomicie. Trasa długa ok. 42 km, ale co tam - byleby dojść do połonin, a potem po płaskim - tak myślałem. Słońce paliło w dole, a w górze wiatr dawał przyjemne uczucie orzeźwienia. Szedłem szlakiem żółtym. Początek szlaku dobrze zaznaczony - bez żadnych orientacyjnych problemów. Później już cały czas trzeba kontrolować z mapą, choć bez jakiś nadzwyczajnych trudności. Po prostu w miejscu, gdzie idzie pod ziemią "trubka", czyli rurociąg/gazociąg, trzeba odbić na skos w prawo pod górę, a nie podążać równym i szerokim pasem trawy. Ponadto zaraz na początku, po przekroczeniu potoku trzeba iść drogą prowadzącą stromo pod górę, a nie tą idącą łagodnie. To tyle. Po dojściu na grzbiet wododziałowy są pierwsze widoki - piękne. Dalej czerwonym szlakiem w prawo na Kińczyk 1115m. Droga kiepska, rozjeżdżona, ale jest sucho, więc nie jest źle. Na Kińczyku widoki ograniczone - w zasadzie jest tylko mała polana otoczona zewsząd lasem. Nie zatrzymuję się więc i idę na Drohobycki Kamień 1186m. Jest to jeden z najpiękniejszych widokowo szczytów. Stoję i patrzę w zachwycie. Cisza, pusto, piękna pogoda, dwie skały i "morze" gór. Starostyna 1229m pięknie wygląda - najpiękniej właśnie stąd. Beskidy Skolskie też piękne. Robię popas i ruszam, a w zasadzie to płynę po tym podniebnym stepie. Schodzę dość nisko na przełęcz pod Starostyną i spotykam pierwszych ludzi w tych górach. Dwóch mężczyzn - miejscowi, obok stoi motor. Siedzą i każdy coś tam ogląda w swojej komórce. Czech? - pytają. Nie - Polak. Uśmiechają się i idę dalej. Pod Starostynę trzeba podejść z "zatrzymanką" - tzn. muszę, bo przyjąłem taktykę szybkich podejść i odpoczynku na każdym szczycie (później po 3 tygodniach przypomnę sobie, że najlepszą taktyką jest podchodzić na 2/3 mocy, bo wtedy wydatek energetyczny jest mniejszy i łatwiej go uzupełnić, przez co suma sumarum szybciej się chodzi). Z samej Starostyny widok jest średni - choć piszą "widokowa Starostyna" - niech im będzie. Po Drohobyckim Kamieniu uważam, że słabo widokowa. Postój 30 min. i idę dalej. Na celowniku Żurówka 1226. Ładnie wygląda, a widok z niej jeszcze ładniejszy. Po raz pierwszy widzę Pikuja. Delektuję się widokiem, ale widzę że te połoniny nie są płaskie. Pod każdy szczyt trzeba podchodzić 100-150m. Może być ciężko. Póki co siły są i Lystkowania 1248m zdobyta. Za nią zaczyna ścieżka prowadzić między skałami i po skałach. Ciekawie, ale podejście na Wielki Wierch odczuwalne. Idę "kanonicznie", czyli cały czas granią, zdobywając wszystkie szczyty, ale właśnie kończy się mi woda i całe szczęście  jest niedaleko źródło, 100m w dole, między Wielkim a Ostrym Wierchem. Źródło bardzo wydajne - mimo że jest susza. Napełnienie butelki 0.5 l zajmuje 5 sekund. Wlewam do 1.5 l i tak 3 razy. Woda zimna i smaczna dopóki ma się pragnienie. Gdy się człowiek nasyci smak jest żaden. Dosypuję więc kilkanaście ziarenek soli kamiennej - no teraz jest smak, ale trzeba uważać by nie przesolić. Wracam na grań. Wchodzę na Ostry Wierch, z którego jest najpiękniejszy widok na Pikuj. Warto więc się trochę zmęczyć. Kolejny szczyt Prypir jest lajtowy, a Nondag ścieżka trawersuje (choć na mapie jest, że szlak idzie przez sam szczyt, ale jakoś nie widziałem ścieżki - zarosła?). Za Nondagiem rozciąga się kolejna piękna strefa widokowa. Widzę przed sobą grań z wychodniami skalnymi, ale widzę też ścieżkę trawersującą tę grań. Myślałem aby trochę zaoszczędzić czas i siły i poszedłem nią zamiast granią. Niestety ścieżka zrzuciła mnie mocno w dół i w konsekwencji musiałem podchodzić bite 200m na poł. Bukowską tuż przed Pikujem. Kiepski interes. Lepiej jednak było iść cały czas "kanonicznie". 35 km w nogach. Został mi już tylko Pikuj. Pod nim pełno kamieni i głazów. Podejście krótkie ale strome. Wierzchołek jest skalisty i ozdobiony krzyżem + figura Chrystusa. Widoki pewnie są obłędne, ale właśnie zaczęło mglić horyzont i np. Borżawę słabo widać. Nie wiem więc, czy można Pikuj zaliczyć do bardzo widokowych szczytów. Zejście z Pikuja do wsi Szczerbowec bardzo bardzo strome w części połoninnej. W lesie już tylko strome, ale kamienie i wystające korzenie spowalniają zejście - trzeba uważać. Las stary, ładny - to rezerwat. Spotykam znaki i o dziwo są to znaki żółte, czyli takie jak na mapie W. Krukara "Bieszczady Wschodnie" (wyd. Ruthenus). Na mapie W. Hutyraka jest błędne niebieskie oznaczenie. Niebieski szlak pojawia się dopiero nisko, jako dojście do wsi Szczerbowec, w miejscu gdzie żółty szlak skręca do wsi Żdeniewo (u W. Hutyraka kolejny błąd - szlak ma zielone oznaczenie). Gdy doszedłem do Szczerbowca byłem już kompletnie zaorany, a tu jeszcze trzeba znaleźć nocleg. Nikt nie wynajmuje pokoi. Oczywiście jest hotel (tu chyba na wszystkie noclegowe domy mowią hotel) - 900hr. za noc, czyli 120zl, nie dziękuję. Patrzę na mapę i  się zastanawiam, czy iść na Zbyny (to jakiś kurort) czy może przez poprzeczny grzbiet też do doliny rzeki Żdeniewka, ale nieco wyżej (tam jest zaznaczony na mapie Hutyraka jakiś dom z noclegami). Wybieram drugi wariant. Przy cerkwi wchodzę prosto na grzbiet - po lewej mam cmentarz. Wspinam się 100m i dalej widzę, że ktoś zaorał drogę. Boże! Widzisz i nie grzmisz? Co za niefortunnie urodzony człowiek to zrobił? Przedzieram się poboczem, wszystko kłuje, wszystko utrudnia. Godzina prawie 20-sta (19 czasu polskiego), czyli prawie 14h od wyjścia. Wychodzę na wprost jakiegoś samotnego domku i  właśnie jakaś rodzinka z psem wychodzi z niego na spacer. Pies do mnie podbiega, ujada, ale widzę że młody jest, więc wyciągam lewe rękę i pies uspokojony. Zagaduje mnie mężczyzna "z Pikuja?". Tak, z Pikuja. Od razu pytam się o nocleg. A owszem można u niego. Za ile? 500hr za noc (tu widzę wszyscy chcą 500hr czyli 60zl). Wiem, że wyjścia nie mam. Mam wprawdzie dwie folie NRC, ale jestem tak zmęczony, że nocleg pod chmurką nie wchodzi w grę. Zgadzam się, ale wynegocjowałem ciepły posiłek (pierwszy odkąd tu jestem) - zupa i jakieś dwa placki. Ok. Dało radę zjeść. Dom z bala, ale taki ciepły i suchy, że bardzo szybko schną mi skarpetki i podkoszulki. Chcę się wykąpać. W prysznicu tylko zimna woda (gorąca będzie jutro) i  największy do tej pory "talerz" - średnica ok. 20cm. Właściciel mi proponuję wykąpać się w nadmuchiwanym basenie. Woda ciepła- mówi. Sprawdzam. Chłodna trochę, ale faktycznie, nie zimna. Nie wchodzę do niego, ale z boku kucam i nabieram gąbką wodę, namydlam się i spłukuję gąbką. Fajnie, tyle że pod koniec kąpieli jakaś natrętna końska mucha mnie co rusz gryzie. Nie ma czasu się wytrzeć. Nakładam ciuchy na mokre ciało i dyla do chaty. Ugryzła mnie  6 razy - wredna małpa. W pokoju wygodne łóżko, szafki, fotel. Jest dobrze. Zmęczenie ze mnie teraz paruje. Jestem od głowy, poprzez ręce aż do pępka gorący jak piec. Co to? Chyba nie umieram? Nie czuję żadnych bólów w kościach, stawach, więc to  nie gorączka, ale zjawisko niecodzienne. Chyba przesadziłem, ale to nie moja wina, że trasa się wydłużyła z 42 na 46km. Rano wstaję o 5, ale zanim wyjdę w góry muszę coś kupić do jedzenia. Tu sklepy otwierają dopiero od 8. Niedobrze, ale nic nie poradzę. Czekam i wychodzę. Najpierw do najbliższej wsi - Paszkiwci. Ale tu od 10-tej czynny dopiero. Wracam, ale widzę że jedzie samochód w dół. Macham. Zatrzymuje się. Stary opel astra, a w środku kobieta lat ok. 45. Do Zbyny, do magazynu można? Tak. Pięknie!. Rozmawiamy. Sam chodzisz? No nie - sam nie, z plecakiem chodzę. Skąd i dokąd? Z Polski, a za dwa dni do Wołowca. W Wołowcu spadły rakiety. Kiedy? W kwietniu. Zabiły kogoś? Nie, trafiły w stację zasilającą. Ok, to jadę tam. Co? Nie boisz się? Ona nie wie, że jestem psychopatą uczuciowym i poczucie strachu mam mocno niewykształcone. Zatrzymuje się pod sklepem. Do pobaczenia! Kupuję zapas na dziś i jutro. Wychodzi 50zl, a co ja kupiłem? 4 butle wody mineralnej 1.5l, dwie śmietany 21%, 2 serki topione, 7 pomidorów, 300g kiełbasy szerokiej (na szczęście była łagodna, tak jak pani zapewniala), opakowanie serdelków 600g i bułkę słodką a'la chałka (kiepska w smaku). Idę z tym i nagle widzę coś co wygląda jak sklep, wchodzę i widzę, że to jakieś alkoholowe Cafe. Pytam się z głupia frant czy jest miód. Jest. Po 300 hr za 1l (tyle co u nas). Biorę pół litra. Po prostu cud, bo rano skończył mi się miód. Dochodzę z prowiantem do chaty i już wiem, że dziś nie pochodzę. Odpoczywam. I to był dobry ruch, bo od godziny 14-stej grzmi i pada, więc nie dość, że widoczność kiepska, to jeszcze niebezpiecznie.

Środa, 6 lipca. Wstaję wcześnie i o 6 rano wychodzę. Patrzę, że chmury są nisko, ale nie pada. Z rana często chmury są nisko, więc myślę że się później podniosą. Plan jest taki, że czerwonym szlakiem chcę wejść na poł. Równą 1480m, a z niej na Ostrą Horę 1405m i do Luty. Grubo ale do wykonania. Idę ok. 800m w górę doliny i przy "zupynce", czyli przystanku skręcam w lewo. Wg mapy Hutyraka ma tędy prowadzić czerwony szlak. Ma, ale nie prowadzi. Idzie się pod górę łąką i dochodzi do ściany lasu. Można by zbadać, czy gdzieś tam jest jakiś prześwit, ale po pierwsze - liście są pełne wody i po 50m będę caly mokry, a po drugie - centralnie nie ma ścieżki mimo że obszedłem całą polanę. Wracam do drogi i idę dalej w górę. Za wsią Paszkiwci widzę odchodzący w lewo żółty szlak na Ostrą Horę. Pójść na nią? Patrzę w niebo. Chmury nadal nisko i coś nie chcą się podnosić. Iść dla samego chodzenia? I jeszcze w chmurze? Na połoninie można w takich warunkach łatwo pomylić drogę. Nie, nie idę. I znów Opatrzność czuwała nade mną, bo we wsi Roztoka zaczął padać deszcz i padał aż do końca mojej trasy, czyli do wsi Użok. We wsi Roztoka kierowca podrzucił mnie aż na samą przełęcz (mimo, że nie jechał do Użoka - zawrócił potem). Jacy mili ludzie! Potem zauważę taką prawidłowość, że im gorsza droga i starszy wóz, tym chętniej ludzie biorą na stopa. Dobrobyt widocznie psuje charaktery. Z Użoka o 15.30 rusza pociąg do Kostryny (czyli jak ktoś chce sobie dokladnie obejrzeć okolice doliny Uż, to może z Kostryny o 13 jechac w górę do Sianek, a potem z Sianek w dół do Kostryny - tor jest jeden, więc nikt tu nikogo nie wyprzedzi i nie minie). Pakuję się w Kostrynie i szybko idę spać. O 6 rano mam pociąg do Użhorodu - będę jechał do mojej drugiej bazy wypadowej, czyli do Wołowca.

A swoją drogą jestem blisko desperacji,czyli chyba zacznę kupować czekolady na trasy. Nic mi tu nie smakuje. Kupiłem kiełbasę salami (innych niż typu salami chyba tu nie ma..tzn. są ale tylko "szerokie" a'la "mazowiecka") o łagodnym smaku. Łagodna jest, ale dlaczego po niej dostałem swędzącej wysypki w okolicach łokcia? Albo dlaczego kupując normalną kiełbasę nie da się zjeść jej skórki? I dlaczego wszystkie kiełbasy trzeba obierać i do tego dlaczego tak trudno się je obiera? Ci przetwórcy spożywczy albo się nie znają na robocie, albo uważają że ludzie i tak wszystko zjedzą. Masz wybór jak w sowieckiej stołówce - jeść albo nie jeść. Chodzę więc zdeka głodny. Coraz bardziej doceniam, że jest mi dane być Polakiem i żyć w Polsce.

 

 

 

 

 

 

 

 



tagi: ukraina zakarpacie kostryna karpaty góry 

OjciecDyrektor
3 listopada 2022 22:48
24     1689    11 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

OjciecDyrektor @OjciecDyrektor
3 listopada 2022 22:48

Drugi odcinek za dwa dni czyli w sobotę.

zaloguj się by móc komentować

matthias @OjciecDyrektor
4 listopada 2022 09:28

Z opisu podobnie jak w Beskidzie Sądeckim. Pisze Pan, że upał. Żmije nie niepokoiły?

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @OjciecDyrektor
4 listopada 2022 09:36

Żmije to w Gorganach...ponić. Na Zakarpaciu największym zwierzęciem jakie widziałem - oprócz tych udomowionych - to jaszczurka. 

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @matthias 4 listopada 2022 09:28
4 listopada 2022 09:40

W Beskidzie Sądęckim nie znajdzie Pan tak stromych podejść. Nawet w Tatrach Zachodnich. Mam tu porównanie i np. jak Pan kiedyś podchodził 300m w pionie z Niskiej Przełęczy  na Jarząbczy Wierch, to pamięta Pan te zakosy. W Karpatach ukraińskich zakosów nie ma.....proszę teraz pobudzić swoją wyobraźnię...:)

zaloguj się by móc komentować

mniszysko @OjciecDyrektor
4 listopada 2022 11:19

Dobrze się czyta, ale szczerze? Wystawiał pan, Pana Boga na próbę, na pokuszenie.

Kto w takie odosobnione góry jedzie a potem idzie sam? Proste zwichnięcie nogi i katastrofa gotowa. Zawsze mnie uczono, że nie idzie się samemu w góry, chyba że tam będziesz często spotykał ludzi, którzy w razie konieczności pomogą.

To tyle moich uwag. Poza tym zazdraszczam.

zaloguj się by móc komentować

Czarny @OjciecDyrektor
4 listopada 2022 11:30

Gratuluję i zazdroszczę! Przez wiele, wiele lat jeździłem w Beskid Niski i za każdym razem obiecywałem sobie, że następna raza to będzie już na pewno Czarnohora... nie dojechałem tam ani razu. Ani razu, kurka belek.

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @Czarny 4 listopada 2022 11:30
4 listopada 2022 11:40

Dijedziesz Pan..:)..taka zrobiłem trasę i relację, aby każdy mogł sobie dobrze zaplanowac i pojechać bez stresu - pidałem masę praktycxnych uwag (łącznie z cenami i telefonami)...nawet sam..bo to mit, że Ukraina jest niebezpieczna

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @mniszysko 4 listopada 2022 11:19
4 listopada 2022 11:44

Ojcze...kiedyś próbowałem jeździć w góry i chodzić z kimś, ale po paru dniach orientowałem się, że koledzy nie mają ochoty albo na dłuższe trasy albo na codzienne chodzenie albo gadsją i gadają podczas chodzenia. Zwyczajnie więc - nie chcąc się uzależniać od takich osób - zmuszony byłem zacząć chodzić sam...i chodzę już od 25 lat. Zawsze się modlę o pomic i opiekę do Mamysi Niebieskiej i proszę mi wierzyć, że podczas tej wypeawy wielokrotnie odczułem tą opieke. Więc ti nic strasznego heździć samemu - wystarczy tylko zaufać...:)

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @mniszysko 4 listopada 2022 11:19
4 listopada 2022 11:47

Poza tym z tekstu powinno jakoś być widoczne, że nie jestem lekkomyślny i nie pcham się do góry, gdy pogoda niepewna. No i ekwipynek mam taku, że o zwichnięciu nogi mowy być nie może - wysokie buty za kostkę

zaloguj się by móc komentować

klon @OjciecDyrektor 4 listopada 2022 11:40
4 listopada 2022 11:56

>>>bo to mit, że Ukraina jest niebezpieczna<<<

Byłem ( pierwszy raz w 2000r) sprawdziłem potwierdzam! 

Najwięcej lęków ujawniają ludzie, którzy nigdy, nigdzie nie wyjechali. 

ps. Dzięki za relację. Prawie jak na globtroterze, tylko bardziej szczegółowo. :) 

zaloguj się by móc komentować

klon @OjciecDyrektor 4 listopada 2022 11:44
4 listopada 2022 12:02

>>>nie mają ochoty albo na dłuższe trasy...<<<

A co ze starym szlakiem Eisenach- Budapeszt? Chciałem, ale nie zrobiłem....

>> albo gadsją i gadają podczas chodzenia<<<

Jak za dużo gadasz to daleko nie zajdziesz. Samo życie. 

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @OjciecDyrektor
4 listopada 2022 12:05

Właśnie...można się wykończyć psychicznie przez takich...i nigdzie w końcu nie pojechac, niczego nie zobaczyć, posłuchac, niczego się nie dowiedzieć i niczego nie doświadczyć....jedym słowem - wegetacja. 

zaloguj się by móc komentować


OjciecDyrektor @klon 4 listopada 2022 11:56
4 listopada 2022 12:16

A tak co do globtrotera i innych stron z relacjami - irytują mnue relacje takie z małą ilością szczegółów, bo te szczegółt są bardzo istotne przy planowaniu wyprawy. One pozwalają uniknąć stresów, pułapek, pomyłek, pizwalahą zaoszczędzić sporo wolnego i bezcennego czasu. Dla mnie osobiście pisanie takich relacji ogólnikowych, to zwykła próżność i lekceważenie czytających. Moja intencją jest dać ludziom bardzo konkretne wskazówki, ułatwiające im podjęcie decyzji o wyjeździe, o którym zwyczajnie marzą, ale mają dużo obaw z tym związanych. 

zaloguj się by móc komentować

Matka-Scypiona @OjciecDyrektor
4 listopada 2022 12:33

Piękna wyprawa, ale gdzie zdjęcia? 

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @Matka-Scypiona 4 listopada 2022 12:33
4 listopada 2022 12:43

Zdjęć specjalnie nie załadowałem, bo moim celem jest zachęta do odwiedzenia Zakarpacia. Z doswiadczenia wiem, że obejrzenie zdjęć działa demotywująco, bo czlowiek już sie nasycił widokami. Wyobraźnia rozpala i motywuje o ile opis jest zachęcający. Zresztą żadne - nawet najbardziej udane - zdjęcia nie oddadzą tego klimatu, nastroju i innych istotnych dla percepcji czynników.

zaloguj się by móc komentować

matthias @OjciecDyrektor 4 listopada 2022 09:40
4 listopada 2022 19:25

No właśnie od Ukraińca słyszałem, że tam są niezłe stromizny. Rozmawialiśmy w kontekście nart. Polecał te tereny.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @OjciecDyrektor
4 listopada 2022 19:47

Fajne. Plus. Ale pierwszy odcinek za długi.

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @Magazynier 4 listopada 2022 19:47
4 listopada 2022 21:55

Kolejne będą równie długie (z wyjątkiem może nr 4). A nr 5 będzie dłuższy...:)...po prostu jażdy odcinek to inna baza wypadowa i taka była zasada podziału na odcinki.

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @Magazynier 4 listopada 2022 19:47
4 listopada 2022 22:58

Poza tym pytał się Pan kiedyś - "Kiedy książka?" ...no to w końcu napisałem książkę....:) - w sześciu odcinkach.

zaloguj się by móc komentować

Michal-z-Goleniowa @OjciecDyrektor
8 listopada 2022 14:19

Bardzo ciekawy opis, aż uruchomiłem mapy.cz by wszystko ogarnąć. Najbliżej byłem w Bieszczadach, jako harcerz i potem ze znajomymi, rodziną. Z dziećmi poza naszymi górami (bardzo cywilizowane) chodziliśmy po Słowacji i Alpach. Niby też "cywilizowane", ale bywało różnie. Szczególnie na Słowacji jak szliśmy z plecakami przez Wielką Fatrę, a tu się okazało, że schronisko zamknięte, a idzie burza (wróciliśmy do hotelu górskiego), a potem też w paru miejscach na mapie jest spanie, a mimo sezonu letniego jednak jest zamknięte. Wcześniej trasy przenalizowałem w przewodnikach i na forach n.p.m. (czasopismo dla górołazów, obecnie "na szczycie"), ale te informacje po 2, 3 latach już niestety nie były aktualne, podobnie jak mapy :-( Świat bardzo szybko się zmienia...

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @Michal-z-Goleniowa 8 listopada 2022 14:19
8 listopada 2022 18:41

Zgaduję, że chodzilo o chatę pod Boriśovem. Ze zboczatego szczytu piękny widok.Nocowałem tam 25 lat temu. Byl remont. Jesien. Okna bez szyb. Ale Fatra Wielka jesienią piekna jest. 

zaloguj się by móc komentować

Michal-z-Goleniowa @OjciecDyrektor
9 listopada 2022 09:07

Problem był wcześniej, w Donowałach (Donovaly). Niby centrum sportów, a ze znalezieniem kwatery latem jest kłopot, bo ... pozamykane. W Polsce byłby raczej kłopot bo zajęte. Czekają na zimę i narciarzy. Na szczęście pani z baru ulokowała nas na piętrze tego przybytku typu "późny Gierek". Następny problem w Smrekovicy, gdzie schronisko, dziś Horský hotel Smrekovica, okazało się zamknięte. Musieliśmy wrócić do Hotelu Górskiego "Granit". Od tego momentu szło lepiej: chata pod Borišovom przyjęła nas bardzo gościnnie. Było zajęte, ale okazało się, że kilka osób nie przybyło i nawet nie musieliśmy spać na podłodze. Pod wieczór przy każdym stoliku, dosłownie każdym, rozpoczęły się rozgrywki karciane. Okazało się, że wszyscy gramy w to samo. U nas gra występuje pod nazwą remik, a Słowacy nazywali ją żolik. Schronisko nie ma prądu i wspominam je bardzo sympatycznie. Kolejne schronisko, Kráľova Studňa też nas przyjęło. Dostaliśmy "glebę" w ... siłowni, w towarzystwie rowerków, orbitreków, sztang. Takie rzeczy czasem żona załatwia "na blondynkę" i tu też w Borysowie, od słowackich turystów dostaliśmy nr telefonu do właściciela Kralowej. Żona zadzwoniła: -polscy turyści z dziećmi i plecakami; -tak, niesiemy śpiwory i karimaty; -ok, w recepcji powiedzieć, że szef to załatwi. Na zakończenie wędrówki Wielka Fatra pożegnała nas największą zlewą górska jaka mnie spotkała w życiu. Na Wielkiej Fatrze żona podglądnęła, że jedna ze spotkanych ekip idzie na bosaka i sama też tak z sukcesem spróbowała na trawiastych odcinkach.
 
Słowacy mają nieco inną turystykę niż w Polsce. U nich ruch w górach które odwiedziliśmy jest mniejszy niż w naszych górach. Czasem w pełni sezonu w drodze na, wg mnie znany szczyt jak Wielki Chocz, czy Salatyn (ten w Niżnych Tatrach), spotykaliśmy jednego sportowca-biegacza górskiego. Ze słowackich gór najbardziej lubię Małą Fatrę. Nie dość, że piękne, zróżnicowane góry, to w Terchowej, w kościele św. Cyryla i Metodego, jest bardzo ciekawa drewniana szopka.

zaloguj się by móc komentować

OjciecDyrektor @Michal-z-Goleniowa 9 listopada 2022 09:07
9 listopada 2022 09:54

Tak. Zszedłem całą Słowację i mogę tylko potwierdzic, że Dłowacy mają "yroszkę" inne podejscie do turystyki. Na szczęscie chodziłem tam tylko jesienią i problemów z noclegami nie miałyn nigdy żadnych. Co do Małej Fatty - najfantastyczniejszy widok, jski widziałem na Słoeacji, to ze szcxytu Veterne niedaleko schr. Na Martinskich Halach. 2-3 godz.  przed zachodem słonca - bajka! 

Wielki Chocz - poezja. K9cham Słowację właśnie za brak 5łumów oraz za dzikość - tam jesienią w nocy słyszy się tyle zwierzyny, że hej. 

Na Słowacji w każdym mieście są takie "tanie noclegownie" (lacne ubytowanie). Najlepiej pytac się taksowkarzy na dworcu kolejowym czy autobusowym lub innych miejscowych. Standard dość nawet przyzwoity. 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować